sobota, 26 stycznia 2013

Rozdział 2


ROZDZIAŁ 2
Odkrywcze sprzątanie

    Wiktor jechał na rowerze. Pedałował ile sił w nogach. Oprócz niego w szaleńczym wyścigu brała udział jego siostra i dwójka ich najlepszych przyjaciół – Andrzej i Emilia.
    Był to dzień przeprowadzki. Wyruszyli spod starego domu państwa Niki i ścigali się do ich nowej posiadłości.
    - Życie jest piękne! - zachwycił się Andrzej.
    - Pierwszy dzień wakacji jest piękny! - krzyknęła Weronika.
    -Wakacje same w sobie są piękne! - dopowiedział Wiktor.      
    - Nie, to wolne od szkoły jest piękne! - sprostowała Emilia.
    Zsiadając z rowerów przed furtką, wciąż się sprzeczali, co od czego jest piękniejsze. 
    Rodzice bliźniąt już na nich czekali. Dzieci jechały rowerami, ponieważ samochód zapakowany był po dach, głównie pomocami do doprowadzania zaniedbanych domów i zapuszczonych ogrodów do porządku.
    Ekipa deratyzacyjno-dyzensekcyjna uwolniła już posiadłość od niechcianych lokatorów tydzień temu, teraz nadszedł czas na gruntowne porządki.
    Zaczęli od tego, że otworzyli wszystkie drzwi i okna na przestrzał. Zostawili dom w tym stanie, żeby się wietrzył, a sami poszli do ogrodu.        
    Tam inaczej jak kosą nie dało rady stępić wybujałej roślinności. To znaczy kosą spalinową, bo nikt nie będzie się bawił w sianokosy.
    Pan Mikołaj zajął się koszeniem, a reszta wywlekaniem z auta grabi, mioteł, odkurzacza, mnóstwa środków czystości, misek, ścierek i wielu innych rzeczy.
    - To co teraz robimy? - spytała Weronika.
    - Czekamy - odpowiedziała pani Nikola.
    - Na co? - zaciekawił się Wiktor.
    - Na moment, w którym będzie już można zabrać zielsko.
    - To chyba można od razu.- wyraził swą opinię Andrzej.
    - Pomyśl chwilę - poprosiła spokojnym, wyrozumiałym głosem Emilia. - Będziesz tak latał z tymi worami, krok w krok za panem Mikołajem i każdą garść trawy wybierał spod ostrza, tak?
    - No nie - speszył się, nie wiedzieć czemu, Andrzej. - Ale ja myślałem, że to się grabi.
    - Jakie grabi? - spytała już mniej spokojnie Emilia - Chwasty na pół metra, a ten będzie grabił.
    - Dobra, dobra przestańcie się kłócić – rozkazała Weronika.
    - Dzieci – zawołała od samochodu pani Nikola. – Bierzcie po worze i pakujcie trawę.
    - Dlaczego zbieramy to do worów? - spytał Wiktor po godzinie schylania się po zielone ścierwo.  – Nie lepiej spalić?
    - Zbieramy dla pana Geda - powiedziała Weronika. - On ma kozę.
    W tym momencie pan Ged razem ze swoją kozą trafił na czarną listę Wiktora.
    Późnym popołudniem pan Mikołaj odłożył kosę i pomógł zbierać roślinność pozostałym.
    Podwórko wyglądało już dużo lepiej, kiedy wszyscy rzucili się, jak zagłodzone sępy, na prowiant.  
    - To kiedy się przeprowadzacie? - zapytał Andrzej, po pożarciu szóstej kanapki.
    - Za jakiś tydzień - odrzekł Wiktor.
    - Młodzieży! – zawołał z wnętrza domu ojciec bliźniąt – Jak już się pożywicie to tu przyjdźcie.
    - Dobrze! – odkrzyknął mu zgodny chór.
    - Całe szczęście, że na dzisiaj już koniec - westchnęła z ulgą Weronika.
    Wreszcie zaspokoili, któryś z kolei głód i poszli na rekonesans.  
    Weszli przez drzwi frontowe do długiego holu. Zaraz po prawej były schody prowadzące na piętro. Po przeciwległej stronie znajdowały się drzwi do pokoju dziennego. Dalej w głąb holu, wciąż po lewej były następne drzwi, tym razem biblioteczne. Pod schodami miały miejsce jakiś składzik i toaleta, a raczej mała łazienka, bo i prysznic się w środku znajdował. Hol przy końcu powiększał się i przechodził w kuchnię. Na piętrze gromadziły się dwie sypialnie i jeden pokój, który można było bez trudu przekształcić w trzecią oraz następna łazienka, tym razem z wanną.
    Wszystko to stwierdzili w szybkim, pobieżnym obejrzeniu domu. Na szczegółowe nie starczyło czasu, bo zrobiło się późno i trzeba było wracać.  
    Nazajutrz zgromadzili się w tym samym składzie, w tym samym miejscu i w tym samym czasie. Nadszedł czas na gruntowne sprzątanie.  
   Państwo Niki woleli nie zatrudniać ekipy sprzątającej. Nie wiadomo w końcu, co też się tam mogło znajdować. Na odkażenie domu musieli się zgodzić, ponieważ sami nie zrobiliby tego co fachowcy. Sprzątanie wydawało się łatwiejsze. Niestety to „wydawało się” było bardzo trafnym wyrażeniem.
    Po potwierdzeniu ostatniej woli pana Rojko, wszelkie przedmioty nieco odkurzono i poprzykrywano białymi płachtami. Dopilnował tego sam Karameusz Jelimet, który uroczyście otworzył drzwi, otrzymanym od Aulusa Rojko kluczem. Już w ten czas leżała tam gruba warstwa kurzu, a nikt się specjalnie nie rwał do wycierania każdej drobinki i pyłku.  
   Teraz ubrani w stare, zniszczone ubrania, właściciele, na których barkach tkwił obowiązek doprowadzenia domu do stanu używalności i pomocnicy, przyszli z ciekawości i własnej, niewymuszonej woli, stanęli w obliczu burzy piaskowej.
    Porządki zaczęli od zdjęcia jednej z płacht ze stołu, w salonie.
   Andrzej, do pokoju wszedł pierwszy, niedbałym gestem sięgnął po materiał i, nie zważając na okrzyk „stój!” Weroniki, która zobaczyła co on robi, mocno pociągnął go ku sobie. Jednocześnie zaskoczony krzykiem przyjaciółki, wzdrygnął się mocno i razem wziąwszy udało mu się dokładnie strzepnąć cały kilkunastoletni kurz.
    Kaszląc, charkając i krztusząc się w chmurze pyłu pięć osób, jak jeden mąż, rzuciło się otwierać okna. Szósta osoba, czyli Andrzej, stała w miejscu, dusząc się, zaskoczona efektem swojej działalności.
    W chwilę później, czwórka przyjaciół znalazła się w ogrodzie, gdzie została zgodnie wypchnięta przez państwo Niki.
    - Idiota! – wycharczała, łzawiąca Weronika. – Czego nie słuchałeś, co się do ciebie mówi.
    - O rany! – wyszeptał w podziwie Wiktor, któremu zaschło w gardle.
    - Co rany! – wściekła się jego siostra. – Jakie rany! Przez tego kretyna mogliśmy się udusić!  
   - Dobra! – spróbował przekrzyczeć ją Andrzej. – Już zrozumiałem! Jestem bezrozumna bakteria! Ale przeszłoby ulgowo, gdybyś tak nagle nie ryknęła. To mnie dopiero poderwało.
    - Że niby teraz to mo... - zaczęła groźnie Weronika.  
    - Cisza! – rzekła stanowczo Emilia, której do tej pory brakowało tchu, by się włączyć do rozmowy. – Przestańcie kłócić. Winny jest z całą pewnością Andrzej, ale dzięki niemu już wiemy, co nas czeka podczas sprzątania.
    - Następnym razem – powiedział Wiktor – trzeba ostrożnie i delikatnie podnosić te prześcieradła. A teraz ja się idę napić czegokolwiek.
    Pomimo obchodzenia się ze szmatami, jak z jajkiem, nie udało im się uniknąć wzniecania pokładów kurzu. Za to,mądrzy po szkodzie, pracowali przy otwartych na oścież oknach i z chusteczkami do nosa na twarzy.
    Było gorąco nie do zniesienia. Cali szaro-czarni mieli rozmazane po całym czole smugi, od ścierania potu.
    Każdą płachtę składali i wynosili na zewnątrz.
    Kiedy wreszcie odkryli cały pokój, ręce opadały im ze zmęczenia.
   - Róbcie co chcecie, ale ja muszę odpocząć – powiedziała Weronika, a pozostali zgodzili się z nią całkowicie.  
    - Idź zobacz co u dzieci. – powiedziała pani Nikola do męża.
    Pan Mikołaj wyszedł z kuchni i udał się do pokoju dziennego. Nie zastawszy tam młodzieży wyszedł na dwór.  
    - Widzę, że zażywacie zasłużonego odpoczynku – powiedział. – Jak już skończycie, zapraszam was do kuchni.
    Jako że właśnie skończyli przerwę, zaciekawieni poszli zobaczyć o co chodzi. Na miejscu oczekiwał ich pan Mikołaj, wraz ze skromnym posiłkiem. Posiłek, oczywiście był przyrządzony w czystej kuchni, starego domu państwa Niki.  
    - Trzymajcie – powiedziała pani Nikola. – I idźcie zjeść na dworze.  
    - To, po to weszliśmy do środka, żeby teraz stąd wyjść z powrotem? – powiedział Wiktor z wyraźnie słyszalną pretensją w głosie, kiedy byli już na zewnątrz.  
    - Nie marudź, tylko jedz –poradziła mu Emilia. – Mamy jeszcze odwalić całą bibliotekę.
    - Rany, nie przypominaj mi – jęknął Andrzej. – Wiecie ile czasu nam zajęło odkrycie salonu?!  
    - Jakieś trzy i pół godziny – odpowiedziała Weronika. – To nawet szybko, biorąc pod uwagę jak się cackaliśmy z tymi szmatami.  
    - Jak to dobrze – mruknął Wiktor – że na dziś zaplanowane jest tylko rozbieranie mebli.
   Biblioteka była większa od pokoju dziennego. Wysokie regały pokrywały długie płachty. Czwórka przyjaciół patrzyła na to oniemiała ze zgrozy.
Pierwsza odzyskała głos Emilia.
    - Niech ktoś leci po odkurzacz. Elektryczność już chyba macie?
    - Ta – odpowiedział Wiktor.
    Andrzeja również odblokowało.
    - Wątpię czy to cokolwiek da.  
    - Cicho. Nie bądź takim pesymistą. – poradziła mu Weronika. – Coś wymyślimy.
   - Ja już mam pomysł. – rzekła Emilia. – Wdziałam tu takie drabinki do sięgania po wyżej ulokowane dzieła.  
    - Iiiii... - spytał niecierpliwie Andrzej.
    - No tak – Weronika zrozumiała do czego zmierza jej przyjaciółka.  
    - Powiecie wreszcie o co chodzi, czy mam iść po siekierę.  
    - Czemu co po siekierę? – zdziwiła się Emilia. – Zresztą nieważne. Idzie o to, że stojąc na takiej drabince, można by ściągnąć te płachtę od góry.  
    - I co ci to da? – spytał Wiktor. – Tak, czy siak spadnie na nas lawina.  
    - Nie, jeśli będziemy to robić ostrożnie.
    Dziewczyny wyraźnie zapaliły się do tego pomysłu, ale chłopcy mięli wątpliwości.
    - Jak się przy tym nie podusimy to, to będzie cud – mruknął Wiktor do Andrzeja, kiedy szli po drabinki.  
    Drabinki były rozkładane i nie potrzebowały oparcia, żeby stać, co bardzo ułatwiło pracę. Chwiejąc się na szczeblach Wiktor i Andrzej, każdy z innej strony, składali delikatnie szmaty, podawane im od dołu przez dziewczyny. Ku ich niebotycznemu zdziwieniu kurzyło się umiarkowanie i szło przetrzymać. W ten sposób doszli do gabinetu, przy końcu pomieszczenia. Uporali się z nim w godzinę i przeszli na piętro. Na piętrze urzędowali już dorośli. Migiem rozprawili się z dwoma sypialniami i już o piątej popołudniu byli wolni. Razem sprzątanie zajęło im niespełna dziewięć godzin.
    - Co powiecie na mały wypad nad jeziorko, w ramach nagrody i kąpieli? - zapytał ich pan Mikołaj.
    - Bardzo chętnie – odparła Emilia. – Skoczę szybko do domu po kostium kąpielowy i już jestem.  
    - Ja też – powiedział szybko Andrzej i zanim zdążono im zaproponować podwiezienie samochodem, już ich nie było. Pani Nikola pomyślała, że i tak musieliby odprowadzić rowery, więc po prostu teraz pojadą do domu rowerami, a potem razem, już w aucie udadzą się nad wodę.
    - My też musimy się przebrać – zauważyła Weronika i wszyscy poszli po swoje stroje.
   Woda była cudownie orzeźwiająca. Weronika, Wiktor, Emilia i Andrzej przesiedzieli w niej dobrą godzinę albo i dłużej, robiąc tylko krótką przerwę na jedzenie. Rodzice bliźniąt, również weszli kilka razy do jeziora, ale nie wytrzymali tak długo, jak młodzież.  
   Niestety czas biegł swoim rytmem i trzeba było wracać do domu. Zrobiło się też zimniej i trzęsąc się cztery postacie przebiegły w blasku zachodzącego słońca do samochodu opatulone ręcznikami. Za nimi podążały dwie osoby niosące koce i reklamówki ze śmieciami i pozostałym jedzeniem.
   Trzeciego dnia Bóg stworzył ląd i roślinność, a na pewno nie zmęczył się tak jak oni trzeciego dnia sprzątania. Przynajmniej tak twierdziły osoby w to sprzątanie zaangażowane. Porządki przeprowadzano metodycznie. Na pierwszy ogień poszedł dół. Starsze pokolenie zajęło salon, zaś młodszemu dostała się biblioteka.  
   To była katorżnicza praca. Po odkryciu wszystkich mebli nadszedł czas na odkurzanie. Trzeba było powyciągać z półek wszystkie książki i wykurzyć kurze ze wszystkich powierzchni, włączając w to podłogi i wyciągnięte księgi. Syzyfowa praca. Wykładali dzieła na podłogę, myli miejsca, na których one stały, wycierali foliały i odkładali na miejsce. Tyle, że miejsce było znów siwe, jakby go nigdy nie czyszczono.
    -No, jak na to jeszcze dojdzie podłoga, to nie skończymy do końca świata - wywróżyła Weronika.  
   Wiktor i Andrzej postanowili, więc zacząć od podłogi i uniknąć w ten sposób trzydziestokrotnego porządkowania regałów. Założenie było niewątpliwie słuszne, ale kurzyło nieco za mocno i postanowienie zmieniono.
    - To bez sensu – wykrztusiła Emilia pomiędzy jednym napadem kaszlu a drugim. - Po pierwsze zaraz się tu podusimy, znowu zresztą, a po drugie moglibyśmy przenieść te książki do gabinetu i posprzątać wszystko razem.
    - Racja. - powiedział Wiktor i zabrali się do pracy.
   Książki były różne. Jedne cienkie, drugie grube, trzecie malutkie, a jeszcze czwarte wysokie. Istniały oczywiście połączenia powyższych rodzajów. Uginając się pod ciężarem, kichając i kaszląc Wiktor, Andrzej i Emilia chodzili tam i z powrotem. Weronika poszła po pomoce do sprzątania.
   Wróciła po chwili z odkurzaczem i zmiotkami, i od razu wyszła. Po następnej chwili przyniosła kilka dodatkowych mioteł, a po jeszcze jednej miskę z wodą. Zastanawiała się przez moment i znów opuściła pokój.
    - Dokąd ona poszła? - wystękał po dłuższym czasie Andrzej, niosący właśnie pięć opasłych tomisk.  
    - Miga się od roboty – oburzył się Wiktor.  
    Emilia tylko prychnęła i dalej znosiła księgi do gabinetu. Taka już była, jak coś robiła to dokładnie i zawsze musiała być najlepsza.  
    Weronika, wbrew przypuszczeniom, wcale nie unikała pracy. Wręcz przeciwnie. Najpierw poszła do salonu, gdzie w pocie czoła urabiali się po łokcie jej rodzice.  
    - Mamo, mamy puste butelki po płynie do szyb?
    - Spryskiwacze? Nie, mamy pełne - odparła zdziwiona matka. - A na co ci one?
    - Potrzebne - odpowiedziała krótko córka i już jej nie było.
    Pamiętała, że w domu zostały cztery butelki, ale były na wyczerpaniu i dlatego rodzice je zostawili. Ona postanowiła je wykorzystać. W rekordowym czasie przebyła trasę z jednego domu do drugiego i wróciła, pobijając własny rekord. W reklamówce miała napełnione wodą spryskiwacze.
    Kiedy po półgodzinnej nieobecności weszła do biblioteki pomyślała, że jej przyjaciele wzięli niezłe tempo. Jedna czwarta regałów była już całkowicie opróżniona.
    Natychmiast wzięła się do roboty, odpowiadając na natarczywe pytania pod tytułem; „Gdzie ty do diabła byłaś” jednym słowem „Potem”. Opustoszenie biblioteki we czwórkę zajęło im pięć kwadransów. Po tym wysiłku zrobili przerwę.
    - No – przynagliła Weronikę Emilia. - Teraz możesz opowiedzieć nam swoją historię?
    - Teraz tak - zgodziła się łaskawie Weronika. - Bo widzicie – zaczęła – myślałam nad tym, jak zmniejszyć ilość kurzu w powietrzu. I wymyśliłam – powiedziała z triumfem i pokazała im wodę w butelkach.  
    - Chcesz spryskać półki wodą? - zapytał się Wiktor – Przecież...
    - Nie półki tylko powietrze.
    - Dobra niech ci będzie, spróbujmy. - powiedział Andrzej.
    O dziwo metoda Weroniki działała, ilość pyłu w powietrzy zmniejszyła się o jakieś 20%.
    Odkurzyli i pozamiatali podłogę, wytarli regały, na koniec umyli podłogę i szafki wodą, a następnie wytarli na sucho, żeby zapobiec ponownemu przywieraniu kurzu. Wrócili do gabinetu doprowadzili książki do stanu, w którym czytelnik nie kicha. Poukładali je na regałach nie patrząc na kolejność i w radosnych nastrojach poszli na górę do pokoi rodzeństwa.
   Tam podzielili się na dwie grupy. Dziewczyny poszły do przyszłej sypialni Weroniki, a chłopcy do pomieszczenia obok, w którym miał urzędować Wiktor.
    Chłopcy byli właśnie w trakcie czyszczenia biurka, kiedy za ich plecami rozległ się dziwny dźwięk.
    Zaskoczeni odwrócili się i ujrzeli niemniej zaskoczoną Weronikę, stojącą w swoim pokoju. Patrzyli na siebie chwile i wreszcie dotarło do nich, że znaleźli jedno z tajnych przejść. Właściwie to Weronika znalazła.
    - Wow – powiedziała Emilia przechodząc przez przejście w ścianie. - A ja myślałam, że to tylko wymysł ludzi.  
    - No - przyświadczył jej Andrzej. - Te sekretne przejścia. Tego się zazwyczaj nie widuje.
    - W normalnym życiu czegoś takiego nie ma - zgodził się z nimi Wiktor.  
    W tym momencie Weronikę odblokowało.
    - Znaczy, że nie mamy normalnego życia. Chodźcie lepiej pomóc mi znaleźć mechanizm zamykający, czy jak to się tam fachowo nazywa.  
    - OK – powiedział Wiktor i ruszył w kierunku ukrytych drzwi.  
    - Co robiłaś kiedy to się otworzyło? – zapytał rzeczowo Andrzej.
    - Wycierałam kinkiety – pokazała miejsce. W boazerii rzeczywiście tkwiły dwie lampy, akurat po obu stronach dziury. Po stronie Wiktora były takie same, dokładnie w tym samym miejscu na ścianie.
    - Który? - dopytywała Emilia.
    - Ten po lewej.
    Po uważnym obmacaniu metalu i ciągnięciu lampki we wszystkie strony Emilii udało się odkryć sposób otwierania i zamykania przejścia. Trzeba było przekręcić klosz w prawo i drzwi stawały otworem, a zamykały się kiedy kręcono w lewo. Każdy wypróbował mechanizm.  
    - Musiałaś przypadkowo go przekręcić. - zawyrokował Wiktor.
    - Hej, przecież w twoim pokoju też są takie lampy - zauważył Andrzej.
    - Może to działa dwukierunkowo? - powiedziała niepewnie Weronika.
    - To chodźmy zobaczyć - rzekła Emilia i natychmiast ruszyła do sypialni Wiktora.
    Weronika miała rację. Otworzyć przejście można było z obydwóch stron
    - To jest wspaniałe odkrycie, ale musimy sprzątać - przypomniała sobie Weronika.
    Niechętnie wrócili do porządków, ale to nie był koniec niespodzianek.
    Kiedy już zamierzali skończyć na dzisiaj, Wiktor niechcący zrzucił obraz, przedstawiający sowę, siedzącą na gałęzi otoczoną blaskiem wschodzącego słońca. Za malowidłem, na ścianie było coś w rodzaju zegara słonecznego.
    Wiktor, Andrzej oraz zawołane na pomoc dziewczyny, stali i próbowali zgadnąć o co chodzi tym razem, dopóki mama i tata bliźniąt nie krzyknęli z dołu, że pora wracać do domu.
______________________________________________________
Przepraszam za błędy ;)




  

wtorek, 22 stycznia 2013

Rozdział 1


ROZDZIAŁ 1
Co z panem Rojko?

    Może nie rozumiała tego Imasekaiska  ludność, ale rozumiał pewien Ziemianin.   
    Pana Rojko zawsze pasjonowały rzeczy pozornie nie możliwe. Wieczorami w swojej posesji siadał w wygodnym fotelu, w wielkiej bibliotece i czytywał różne podania, legendy i mity. Uważał, że w każdym z nich jest jakieś ziarnko prawdy. Interesował się również fauną i florą tego świata i sprawdzał czy mogą istnieć takie rzeczy jak kwiat paproci, albo czy mogą żyć wilkołaki, yeti i inne tego typu stwory. Zajmował się alchemią i ziołolecznictwem, ale jego największym marzeniem były podróże w czasie.
    W swoich czasach uznawany był za dziwaka z obsesjami, czyli po prostu wariata. Co prawda łagodnego, ale zawsze. Oczywiście nikt go tak nie nazywał, mówiono, że jest po prostu ekscentryczny. Ale jeszcze całkiem niedawno byłby heretykiem, nieco dawniej czarnoksiężnikiem, a bardzo dawno temu ludzie uważali by go za wielkiego uczonego.
    Było to roku pańskiego 1998, gdy w niewielkiej wiosce, gdzie pan Rojko mieszkał, buchnęła pogłoska, że wyżej wymieniony zniknął.
    Oczywistą rzeczą jest, że nikt temu nie dowierzał, ale ciekawskie dzieci z sąsiedniego domu przedostały się po drzewie, rosnącym w ich ogrodzie, na teren rezydencji „tego dziwaka”, jak go nazywały i zajrzały przez okna do środka. We wnętrzu panował względny porządek, ale nikogo nie było. Wyglądało tam jakby właściciel tego domostwa właśnie wyszedł, ale wszystko pokrywała równa warstwa kurzu, tak gruba, że było ją widać nawet przez szybę, nawiasem mówiąc też nie pierwszej czystości. 
    Ale kto by wierzył smarkaczom!
    W końcu zainteresowali się tym ludzie starsi. Kiedy niezbicie stwierdzono, że pan Rojko zniknął minął miesiąc, a gdy poszukiwania go, żywego czy martwego, nic nie dały, upłynął rok.
    Ludzie zaczęli omijać to miejsce, twierdząc, że jest nawiedzone. Próbowano znaleźć krewnych zaginionego, ale najwyraźniej nie miał on żadnych.
    Policja chciała przeszukać dom w celu znalezienia testamentu albo nazwiska notariusza. Jednak, żeby dostać się do środka trzeba było wiedzieć jak. Nikt nie miał kluczy, ani wystarczająco dobrego wytrycha, a bez tego nie dało się odblokować drzwi. Jakiś mechanizm blokował dostęp do, przez wszystkich upragnionego, wnętrza.
    Sprowadzono ślusarza. Próbował on dobrać właściwy klucz – na próżno. Oznajmił on jednak, że jeśliby kto próbował otworzyć drzwi siłą tylko bardziej by je zaciął. Okna były zamknięte na głucho, a szyby oparłyby się nawet kulom armatnim. Nikt jakoś nie kwapił się do wycięcia ram i włamania do środka, zwłaszcza, że prawowity właściciel mógł w każdej chwili wrócić.
    W pięć lat później znalazł się notariusz, u którego złożony został testament pana Rojko. Przyszedł on, notariusz rzecz jasna, do swojego klienta, gdyż ten nie stawił się na jedno ze spotkań, które wyznaczył jeszcze za pierwszą swoją wizytą i na które bardzo nalegał. Pan Karameusz, bo tak właśnie się nazywał, miał jasne instrukcje dotyczące zaistniałej właśnie sytuacji. Po prostu miał wziąć ostatnią wolę Aulusa  Rojko i przyjechać.
    W dokumencie zaś wyraźnie napisane było; "jeżeli przez dwa lata ja niżej podpisany itd. nie dam znaku życia, dom należy wystawić na sprzedaż." Cały stan posiadania pana Rojko przejdzie na nowych właścicieli jego rezydencji. Były też postawione pewne zastrzeżenia.  Nabywcami posiadłości musiało być małżeństwo z jednym dzieckiem co najmniej, a mogli nimi zostać tylko pod warunkiem, że będą dbać o dom w takiej formie, w jakiej jest, nie próbując go przebudowywać czy zburzyć dla postawienia nowego budynku.
    I tacy właśnie ludzie się znaleźli. Było to małżeństwo z dwójką dzieci – bliźniętami Wiktorem i Weroniką.
    Rodzeństwo było do siebie podobne jak dwie krople wody. Chłopiec, wysoki brunet miał szafirowe oczy, takie same jak jego siostra, która z kolei była szatynką. Poza tą drobną różnicą ich wygląd zgadzał się w każdym szczególe. Obydwoje mięli proste nosy na twarzach o regularnych rysach. Oliwkowa karnacja sprawiała, że nawet w zimie wyglądali na lekko opalonych. Oboje jak na trzynastolatków byli wysocy.
    Pani Nikola, kobieta w kwiecie wieku, miała lat trzydzieści osiem oraz mierzyła metr i siedemdziesiąt jeden centymetrów. Jej oczy, takie same jak oczy dzieci nosiły ślady delikatnego makijażu. Ciemnoblond włosy sięgające ramion, nosiła rozpuszczone, ale czasem związywała w koński ogon.
    Wiktor był wierną kopią swojego ojca. Pana Mikołaja od syna odróżniały trzy cechy. Wiek, trzynastolatek od czterdziestotrzylatka zawsze będzie się różnił. Wzrost, brat i siostra mieli około stu sześćdziesięciu siedmiu centymetrów, zaś ich ojciec był od nich o piętnaście centymetrów wyższy. Oczy, szare, acz przy różnym oświetleniu,raz bywały szare, a raz wydawały się niebieskie, albo na odwrót. Mimo wzrostu żaden z członków rodziny nie wyglądał na chudzielca. Każde sylwetkę miało odpowiednią.      
    Wszyscy oni mieszkali w okolicy i doskonale wiedzieli co się działo z domem, a mianowicie to, że przez parę lat nie było na niego kupców. Kiedy cena leżała już w możliwościach państwa Niki, nabyli go, żeby przeprowadzili się do nowego domu. 
    A trzeba powiedzieć, że był to dom bardzo dziwny.
    Pan Rojko, opowiadali  ludzie ludzie, którzy to widzieli na własne oczy, kupił za marne grosze chłopską chałupę razem z ziemią. Bardzo dobrze zrobił, płacąc tak niską cenę, gdyż wtedy budynek ten przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy.  
    Ponieważ nowy właściciel miał sporą fortunkę, szybko przebudował, to co zostało z chatki i ruina, w zaledwie dwa lata, przeistoczyła się w rezydencję. Wyposażył ją w liczne swoje wynalazki. Powiadają, że zbudował tam tajne przejścia i ukryte pokoje. 
    Sam budynek był jednopiętrowy i wyglądem przypominał albo bardzo mały pałac, albo bardzo dużą willę. Średnich rozmiarów podwórze, a tam pięć drzew i parę krzaczków owocowych. Wszystko to musiało robić niezłe wrażenie kilkanaście lat temu, ale przez dwanaście lat budowla zniszczała, a ogród całkiem zarósł.
    Teraz Mikołaj, Nikola, Weronika i Wiktor Niki musieli zabrać się do pracy i powoli zacząć doprowadzać swój nowy dom do dawnej, lepszej postaci.
___________________________________________________________
Znowu przepraszam za błędy;)

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Prolog



    Roześmiana dziewczynka wbiegła do pokoju.
    - Dziadku, opowiedz mi jakąś historię!
    - A jaką byś chciała usłyszeć? - zapytał uśmiechnięty staruszek. - Może zaginionym skarbie elfów?
    - Nieee.
    - O syreniej łzie?
    - E-e.
    - To może o Morawicie - Legendzie Wszelkich Wód?
    - Nie dzisiaj.
    Dziadek roześmiał się.
    - Wiem jaką opowieść chcesz usłyszeć.
    - Legendę Sprzed Stworzenia Świata. - Uśmiechnęła się, odsłaniając śnieżnobiałe ząbki.
   - To twoja ulubiona. No więc; „zanim powstał nasz świat, istniał inny, gdyż, jak wiadomo, każdy początek jest tylko dalszym ciągiem czegoś, co się zakończyło. Tak naprawdę nic się nie kończy,ani nie umiera. Zawsze istnieje w „dalszym ciągu". 
    My, jako mieszkańcy Imasekai, jesteśmy jeszcze dość młodzi, by o tym pamiętać. Lecz nie zawsze tak będzie, jeżeli ta legenda umrze.
    W odległym czasie istniał - i być może istnieje cały czas - Wszechświat podobny do naszego, a w nim wiele Galaktyk, podobnych do naszych i wiele Planet, gwiazd i innych ciał niebieskich takich samych jak te tutaj.
    W, jak to nazywali ludzie tamtych czasów, Układzie Słonecznym, na jednej z Planet, zwanej Ziemią, mieszkało przez wiele lat, a był to ogrom czasu,do którego my nie jesteśmy nawet choć trochę zbliżeni, wiele istnień. Żyło ich tak dużo, że ostatni z ludów nie pamiętał już, że jest tylko małą częścią Wielkiego Czasu.
    Lud ten doprowadził do tego,  że gdy najbliższa im gwiazda wybuchła Ziemia była całkiem zniszczona.
    Owa gwiazda, Słońce, pochłonęła najbliższe sobie Planety w Wielkim Wybuchu, dzięki któremu powstał nasz Wszechświat. Na Imasekai żyły, żyją i żyć będą  wszelkie stworzenia, jakie żyły i żyć mogły na Ziemi, a także takie,w które liczne pokolenia wierzyły."
    - Jakim sposobem? - zapytał trzynastoletni chłopiec.
    W  trakcie opowiadania przybyło wiele nowych słuchaczy. Za każdym razem,  kiedy Dziadek opowiadał, po słowach "no więc" zlatywały się wszystkie dzieci i wszystka młodzież, a bywało, że i starsze pokolenie przychodziło posłuchać.
    Teraz kiedy opowieść się skończyła, wybuchł gwar rozmów i pytań.
    Dziadek  rozejrzał się ze zdziwieniem po pomieszczeniu.
    - Skąd wy się tu wzięliście?
    Odpowiedziały mu śmiechy.
    - Nie do końca rozumiem co miałeś na myśli - zwrócił się do chłopca.
    - Pytałem  jakim sposobem  na naszej Planecie żyją istoty, które były tylko wymyślone.
    - Rozumiem, że pijesz do wierzeń ludów?
    - Dokładnie.
    - To, że coś jest wymyślone, nie znaczy jeszcze, że nie może istnieć naprawdę - pouczył go Dziadek.
    - A, czy to znaczy, że tu jest składowisko stworzeń z Ziemi? - spytał drugi chłopak.
    - Tak bym tego nie ujął.
    - Ale jak - tym razem  pytanie zadała dziewczynka na oko ośmioletnia - skoro to wszystko działo się tak dawno temu?
    - Czas - odparł z powagą Dziadek - nie jest tylko bieżącą  chwilą, ale też już był i jeszcze będzie.
    W zapadłej z nagła ciszy ktoś powiedział jeszcze tylko ”nie rozumiem" 
___________________________________________________________
Bardzo przepraszam za błędy:)