wtorek, 31 grudnia 2013

Rozdział 17




ROZDZIAŁ 17
Zwierząt ciąg dalszy


   Podróżując bez dosiadania Pegaza, do następnej polis dotarli dopiero późnym popołudniem, dwa dni po wyruszeniu z Sapun Gard. To miejsce nazywało się Heyvanlar Gard.
   - Co kraj, to obyczaj - mruknął filozoficznie Andrzej, gdy zobaczył mieszkańców.
   Wszyscy ludzie, czy to dzieci, mężczyźni, kobiety byli ubrani w jedną, dwie lub trzy spódnice. Jedną założoną normalnie, drugą, jak bluzkę a trzecią na ramionach, jak pelerynę.
   W dodatku wszędzie panoszyły się zwierzęta. I to nie zwykłe psy, kozy, czy kury, choć i te się zdarzały. Przy jednej chatynce stał sobie słoń, a tuż obok wylegiwał się tygrys. W czyimś ogródku obok siebie na drzewie wisiał leniwiec i koala.
   W tym dziwnym miejscu musieli znaleźć kogoś imieniem Ramu Malwa.
   Nie wiedząc od czego zacząć, podeszli do mężczyzny. Stał w najbliższym ogródku przy sadzawce, a towarzyszyła mu antylopa.
   - Przepraszam - powiedziała Weronika, wchodząc na teren posesji. - Możemy zająć ci chwilkę?
   - Oczywiście - odpowiedział nagabnięty. On też mówił z rosyjskim akcentem, najwyraźniej naturalnym w tym rejonie.
   - Co robisz...? - Emilia zawiesiła głos.
   - Eltur - przedstawił się szybko. - Eltur Maligatora, a karmię mojego aligatora.
   Dopiero teraz zauważyli gada w sadzawce. Weronika cofnęła się kilka kroków.
   Eltur zauważył jej zachowanie.
   - Widzę, że jesteście przyjezdni. Postaram się wam wytłumaczyć... Każde dziecko w wieku trzech lat wybiera sobie towarzysza i obrońcę. Ja wybrałem aligatora, dlatego nazywam się Maligatora, ci co wybrali antylopę, jak moja żona nazywają się Mantilopę. A imię stanowi połączenie pierwszych liter kompanów rodziców. W moim przypadku to byli słoń i żółw*.
   Skądś przybiegło dwoje dzieci. Chłopiec i dziewczynka, bardzo do siebie podobni. Pewnie mieli około siedmiu lat.
   Ciemnowłose rodzeństwo zbliżyło się do nich. Dziewczynka trzymała w objęciach rudego kota, a chłopcu towarzyszyło kociołbe, gepardopodobne stwożenie.
   Dziewczynka, nie wiadomo czemu, z miejsca przylgnęła do Juwenalis.
   - Jak sie nasyfas - zapytała. Nie miała kilku zębów.
   - Juwenalis, a ty?
   - Ala Makota - powiedziała i pokazała swojego kociaka.
   Nagle Andrzej, Wiktor, Weronika i Emilia, z niewiadomych przyczyn, dostali ataku kaszlu, chrząkania, parskania i kichania. Robili wszystko, żeby zamaskować swój śmiech, wywołany, nie tyle samym imieniem, co tonem jakim zostało wypowiedziane.
   Emilia odkaszlnęła ostatni raz i spytała brata Ali o imię, bo była strasznie ciekawa co to za zwierzę mu towarzyszy.
     - Alan Maservala.
     A więc serwal - pomyślała.
   - Szukamy Ramu Malwa - powiedział Wiktor, niepewny, czy nie powinien odmienić nazwiska. - Nie wiecie, gdzie można go znaleźć?
    - Powinien być teraz u siebie - odparł Eltur. - Alan was zaprowadzi.
   Alan z chęcią wykonał polecenie ojca. Gadał przy tym przez całą drogę z nimi i petrippusami.
  Poczuli wielką ulgę, kiedy doprowadził ich na miejsce. Tak dużo na raz przez pięć minut nie usłyszało jeszcze nigdy żadne z nich. Jedną korzyść z tego odnieśli, mianowicie dowiedzieli się, że jest tu znakomity weterynarz. Dwie ofiary poszły za Alanem razem ze wszystkimi wierzchowcami, a reszta spotkała się z Ramu.
   Ramu okazał się być miły i zaofiarował, że w drodze do pałacu zabierze ze sobą następne trzy osoby.
   Postawił tylko jeden warunek, musieli znaleźć kogoś, kto zaopiekowałby się jego lwem, albo sami zostać, a przynajmniej jedna osoba z ich grupy.
   Chwilę później wrócili Juwenalis i Radzim. Zostali natychmiast powiadomieni o dodatkowym utrudnieniu i ułatwieniu.
   - Ja zostanę - powiedział Radzim. - Pegaz musi odbyć kurację, a pozostałe petrippusy i tak się nie nadają na pustynię. Ja też nie, więc prosta sprawa.
   - Jak sobie chcesz. - Emilia wzruszyła ramionami.
   Ramu zaprowadził ich do miejsca, w którym mogli kupić bądź wypożyczyć wielbłądy.
  Zrobili tylko jeden, wielki błąd. Pojechali tam petrippusami. Co się tam działo, ludzkie słowo nie opisze. Petrippusy wpadły w panikę na widok wielbłądów. Kto widział spłoszonego konia, ten ma jasny obraz tej sytuacji.
   W końcu udało się opanować to piekło, ofiar żadnych nie było i transakcja doszła do skutku.
   Zapadła już ciemność, kiedy umęczeni posłańcy poszli spać.
   Tuż przed samym snem Andrzej wysilił się na żart.
   - Spotkaliśmy Alę Makotę, została nam jeszcze tylko sierotka Marysia.
   Zasnęli z uśmiechami na ustach.
__________________________________________
* W imasekaiskim słoń to elefant, a żółw turtur


--------------------------------------------------------
Szczęśliwego Nowego Roku!!!!!!!!!!!!!!!!
Moje życzenia noworoczne (mam dwie opcje) są takie:
1. opcja - dodajcie do siebie te wszystkie świąteczne, urodzinowe, imieninowe itd. życzenia i jeszcze co tam sami chcecie... I tego wszystkiego Wam życzę ;)
2. opcja - najpierw Wy coś tam pożyczcie mi. Ok, już? No to, NA-WZA-JEM!!!

10... 9... 8... 7... 6... 5... 4... 3... 2... 1...
<kielichy w górę> Happy New York (czy jakoś tak :P)
A teraz lecę, bo trzeba to jeszcze uczcić z ludźmi, którzy z jakichś powodów tu są ;)

piątek, 6 grudnia 2013

Rozdział 16




ROZDZIAŁ 16
Mydlany dzień


   Poczuli ogromną ulgę na myśl, że udało im się ujść z życiem.
  W niewielkiej odległości leżało truchło gryfa. Lederg i Radzim stali nad nim, a Juwenalis klęczała przy Pegazie i z nim rozmawiała.
   - Zaraz. Czy mi się wydaje, czy Pegaz mówi? - zapytał Andrzej.
   - Nie wydaje ci się - odpowiedziała Emilia.
   - Co? Nie wiedzieliście, że petrippusy mówią? - zdziwił się Radzim.
   - Nie. Myślałem, że na niezwykłej inteligencji poprzestają - powiedział Wiktor.
   - Dlaczego cały czas milczały? - spytała Weronika. - I milczą.
   - Bo mówią, kiedy naprawdę jest to potrzebne - wyjaśniła Gaudencja.
   - Pegaz ma zwichnięte skrzydło i dużo wyrwanych, a raczej wygryzionych, piór - oznajmiła Juwenalis. - Reszta cała. To niebywałe szczęście.
   - Zostaniemy tu do jutra, pojutrza maks - ogłosił Lederg.
   Po pewnym czasie przyleciały papugi, które się ulotniły, gdy tylko wyczuły niebezpieczeństwo.
   Nastał wieczór. I to chłodny wieczór. Przyszykowali wszystko na ognisko, ale nie mieli jak rozpalić ognia.
   - Ja nie umiem pocierać patyczkiem o patyczek - zastrzegł Ledreg. - Ja krzemieniami się posługuję.
   - To niedobrze - powiedziała Juwenalis. - Nikt z nas nie ma krzesiwa i nikt nie umie rozpalić ognia inaczej.
   - Jesteście pewni, że on nie żyje? - zapytał Wiktor. - Wolałbym nie zostać zjedzony przez wściekłego gryfa.
   - Zwierzęta są spokojne, ty też byś mógł - Weronika zgromiła brata spojrzeniem.
   - Mamy górę mięcha - ucieszył się Radzim. - Zbuduję ruszt, a wy go wypatroszcie.
   - Tak - zgodziła się jadowicie Gaudencja. - Pominąłeś tylko jeden, drobny szczegół. Nie mamy ognia.
   - Jest pora sucha - Radzim wzruszy ramionami. - Zaraz coś się samo zapali.
   - A ty będziesz czekał i, jak tylko to się stanie, polecisz przytykać gałązkę? - zapytała ironicznie Emilia.
   Weronika pacnęła się w czoło.
   - Słuchaj - powiedziała do Andrzeja. - Zabrałam z domu kilka rzeczy dosyć przydatnych, w tym zapałki.
   - To na co czekasz? Odpalamy.
   - A oni? Myślisz, że na Imasekai mają zapałki?
   - Gdzieś na pewno, a oni nie wiedzą, skąd jesteśmy.
  - Dobra - zwróciła się do pozostałych, wyciągając z plecaka pudełeczko. - Mamy rozwiązanie tego problemu.
   W ciągu minuty ognisko zapłonęło.
   - Przeklęte komary - powiedziała Gaudencja. - Wszędzie mam bąble.
   - Mnie też swędzi całe ciało - odezwała się Emilia. - Łącznie z głową.
   - To z brudu - wyjaśniła Weronika. - Musimy znaleźć jakąś wodę.
   - Tak tylko najpierw trzeba upewnić się, czy nie ma tam żadnego wodnika - roześmiała się Juwenalis.
   - Jak wam chłopaki idzie? - zawołała Weronika.
   - Całkiem nieźle - odparł Radzim.
   Chłopaki właśnie skórowali zdobycz. Okazało się, że na Imasekai dzieci w szkole uczą się takich rzeczy jak polowanie, patroszenie, skórowanie czy przetrwanie, zamiast całek i potęg. Wiktor i Andrzej również zaczęli się tego uczyć.
   W końcu wszyscy usiedli przy ognisku. Czas mijał im na pogawędkach. Wreszcie mięso gryfa było gotowe do spożycia.
   - Strasznie mdłe - stwierdziła Emilia po pierwszym kęsie.
   - Bez smaku - dodała Weronika.
   - Cóż - powiedział Lederg. - Nie ma ziół, nie ma smaku. Ale mięso to zawsze mięso.
   - Jaka filozofia - prychnęła pod nosem Weronika.
  Po spożytym posiłku poszli spać, ale jakoś nikt nie mógł zasnąć. Wiercili się za to i drapali. W pewnym momencie Gaudencja stojąca na warcie powiedziała, dodając kilka słów nieprzystających damie:
   - Przeklęte, zawszone ptaki!
   - O co ci chodzi? - zainteresował się jej brat.
   - O to co powiedziałam. - wywarczała przez zaciśnięte zęby.
   - O papugi? - zdziwił się Andrzej. - Co one ci zrobiły?
   - Podzieliły się ze mną i wami wszami.
   - Ach te rymy - ziewnęła Emilia, która po przebudzeniu zawsze źle funkcjonowała. - Zaraz, co?!
   - No przecież mówię. Zawszone papugi równa się zawszone człowieki.
   - Fuuuuuuuuuu!!! - krzyknęła Weronika.
   - Tym bardziej trzeba będzie się umyć - zauważyła Juwenalis.
   - I je też - dodał Ledreg.
   - Na razie to możemy się tylko iskać - rzekł Wiktor.
   - Pocieszyciel - mruknęła Emilia.
   - Ale my bystrzy jesteśmy - powiedziała z goryczą Gaudencja. - Po kilku dniach się zorientowaliśmy, żeśmy zarobaczeni.
   - To przez te cholerne moskity - orzekł Andrzej. - I mrówy. I inne ohydy.
   - Eeeeee, Weronika, przestań się bić po głowie - powiedział niepewnie Wiktor.
   - Zabiję to - wysyczała szatynka.
   - Nie dasz rady - zwrócił jej uwagę Lederg.
   - Z góry widziałem rzekę - odezwał się Radzim. - Zdaje się, że to ta od wodospadu, ale pewności nie mam.
   - Walić to! - Weronika przestała wreszcie zabijać wszy. - Grunt, że jest.
   Następnego dnia podzielili się na grupki i polecieli nad wodę.
   Na pierwszą grupę składały się Weronika, Gaudencja, Juwenalis i Emilia.
   Ta ostatnia się rozmarzyła.
   - Tak umyć włosy szamponem i ogolić sobie chociaż pachy - powiedziała do Weroniki.
   - No to spełniamy dziś marzenia. Ja się spakowałam, jak na zwykły wyjazd. Wiesz, szczoteczki, pasta, szampon, te sprawy.
   - Ja cię kiedyś uduszę. Teraz sobie o tym przypomniałaś?
   - W sumie to wczoraj.
   - Awgrrrrr! Dobra. Nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło i na odwrót. Dawaj te przybory toaletowe.
   - Proszę.
   Po dokładnym sprawdzeniu czy w rzece nie ma krokodyli i dużej ilości pijawek, dziewczyny weszły do wody.
   - Ach, jaka ulga - westchnęła Weronika. - Jakie to przyjemne. Ja stąd nie wychodzę.
   - Ty lepiej uważaj na te milimetrowe rybki, co wpływają do ciała - poradziła jej przyjaciółka, a Weronika natychmiast wyskoczyła z wody.
   - Skąd macie płynne mydło? - zaciekawiła się Gaudencja.
   - Z domu - odpowiedziała z brzegu właścicielka płynnego mydła.
   - Wygodne, co nie? - powiedziała Emilia, podając jej szampon.
   - Bardzo - zgodziła się ruda.
   - Dobra ludzie, wychodzimy, bo chłopaki muszą jeszcze papugi utopić. No i się umyć - oznajmiła Juwenalis.

   - Siostra daj no szampon - zaczął nadawać Wiktor, gdy tylko wylądowały. Bóg raczy wiedzieć, jak on się o nim dowiedział.
   - Spadaj. Cały wypsikasz.
   - Obiecuję, że nie.
   - Jak nie ty, to ktoś inny.
   - Oj, no weź.
   Długo toczyli by tę bezsensowną dyskusję, gdyby nie wtrąciła się Emilia.
   - Weronika, błagam, zlituj się i daj mu ten szampon. Uszy puchną i głowa boli od tego jęczenia.
   - Dobra, trzymaj - żachnęła się Weronika. - Ale masz przynieść z powrotem...
   - Ta jasne! - przerwał jej brat. - Jesteś moją ulubioną siostrą. Pa.
   - Ja bym te ciuchy spaliła - zasugerowała Weronika, kiedy już przebolała stratę płynu.
   - Nie przesadzaj - powiedziała Juwenalis. - Są wyprane, starczy im.
   - Czekamy na nich czy już idziemy? - zapytała Emilia.
   - Już chodźmy - zdecydowała Gaudencja. - Wypatrzą nas z góry.
   - Ok - zgodziły się pozostałe.
   - To w którą stronę? - spytała Weronika.
   - Eeeee - rzekła Gaudencja.
  - Czekajcie, polecę do góry i sprawdzę - postanowiła Juwenalis. - Tędy. - Pokazała kierunek po lądowaniu. - Tam są jakieś budynki.

   - Jak to jest możliwe, że jest tak gorąco? To wbrew naturze - wysapała Gaudencja koło południa. - Biedne zwierzęta, muszą nas nieść w tym upale, skwarze i duchocie.
   - Milcz kobieto, bo ci coś zrobię - zagroził jej brat.
   Była teraz jego kolej na samodzielne przemieszczanie się. Z dość oczywistych względów na Pegazie nikt nie jechał, więc ustalili, że będą się zmieniać co pół godziny.
   Lederg na chwilę wzbił się w powietrze.
   - Na moje oko za jakieś trzy godziny i będziemy.
   Pomylił się. Do cywilizacji dotarli po czterech godzinach i trzech kwadransach.
   - Padam z nóg - powiedział Wiktor i, na potwierdzenie tych słów, przysiadł u kopyt Pegaza. Reszta zsiadła z koni.
   - Wiecie gdzie jesteśmy? - W Gaudencje wstąpiła nowa energia. - W Sapun Gard. Największym na świecie producencie mydła.
   - Fajnie. Będziesz mógł mi dokupić zawartość do pustej butelki - wysyczała niczym żmija Weronika.
   Wiktor bąknął coś niezrozumiałego.
   - Róbcie co chcecie, ja muszę się choć raz wyspać - oznajmiła Emilia. - I nie na twardej ziemi, tylko na czymś w stylu łóżka i nie pokrywającym się rosą o świcie.
   Pozostali poparli ten projekt.
   - To trzeba poszukać jakiegoś lokum - stwierdził Radzim.
   - Ciekawe, jak się robi takie mydło - zastanawiał się na głos Andrzej.
  - Nie ma czasu na zwiedzanie - przerwała mu rozmyślania Emilia. - Jak wrócimy do domu, to spytasz internet.
   - A kto to ten Internet? - wciął im się Ledreg.
   - Bardzo fajny gość - odpowiedział Wiktor, zanim ktoś zdołał go powstrzymać. - Zna wujka Google`a i ciocię Wikipedię. Aua, za co? - dodał na zakończenie, bo Weronika wzięła sprawy we własne łokcie.
   - Idioto! - wyszeptała mu wściekle do ucha. - Nie ma takich imion. Nie mieszaj dwóch światów, bo wtajemniczasz niewtajemniczonych i wprowadzasz zamęt.
   Przechodzili właśnie między rzędami drewnianych baraków, a w około nie było widać żywego ducha.
   - Dlaczego tu nikogo nie ma? - zdziwiła się Emilia.
   - Pewnie wszyscy są nad rzeką - stwierdziła Gaudencja. - Zapada wieczór, więc pracują.
   - Aaa, rozumiem. Jesteśmy nie w tej dzielnicy - powiedział Wiktor i znowu dostał w żebra. - Kiedyś ci oddam - obiecał siostrze.
   - Tak, jak ja będę głupio gadać, to tak.
   - A co niby miałem powiedzieć? - rozzłościł się. - W innej części miasta?
   - Tak - powiedział w tym samym czasie Lederg. - To - zawahał się - dzielnica robotników.
   - I właśnie z niej wychodzimy - dodała Gaudencja.
   - Daleko mają do tej rzeki - stwierdził Radzim.
   - Tylko w porze suchej - zauważyła Juwenalis.
   Doszli do mieszkalnej części miasta.
  O ile robotnicy mieszkali w drewnianych barakach, to reszta obywateli żyła w kamiennych, z braku lepszego określenia, domach. Bardziej trafnym nazewnictwem byłoby pudełko albo blok.
   Drzwi to to nie miało wcale. W wejściach wisiały kolorowe szmaty albo paciorki. Wszędzie bawiły się dzieci, a pomiędzy nimi były rożne zwierzęta. Panował ogólny hałas.
   Wzbudzili spore zainteresowanie, ale wędrowcy byli zbyt zmęczeni, żeby silić się na jakieś towarzyskie kontakty.
   W milczeniu dotarli pod drzwi jakiejś karczmy. Była trochę większa od pozostałych budowli, ale również kamienna i pozbawiona drzwi. Nie było nawet szmaty.
   - W czym mogę służyć - zapytał facet stojący za kontuarem. Mówił z rosyjskim akcentem i Wiktor od razu zaczął się śmiać. Na szczęście pod nosem.
   - Idę o zakład, że nazywa się Borys - szepnął do Andrzeja i obaj zachichotali.
   Weronika z westchnieniem odciągnęła ich na stronę.
   - Po pierwsze zachowujcie się przyzwoicie, to jest nie śmiejcie się jawnie z ludzi. Po drugie Borys, to bułgarskie imię, a po trzecie tu wszyscy tak mówią.
   - Skąd wiesz?
   - Bo słyszałam.
   - Nie to. Skąd wiesz, że Borys to bułgarskie?
   - Nie mam pojęcia, ale sądzę, że miał z tym coś wspólnego internet.
   - Oj, chodźcie już - poprosiła Emilia.
   Po dwunastu godzinach twardego snu na, wcale niewygodnym, ale lepszym od ziemi posłaniu, wędrowcy wstali rześcy, wypoczęci i połamani, i natychmiast udali się na zwiedzanie miasta.
    Zwiedzanie miasta polegało na przejście przez główną ulicę w poszukiwaniu targu. Po drodze przyplątała się do nich chyba cała dziatwa tego miejsca i mieli teraz niezłą obstawę. Na szczęście, kiedy mijali równie ściśle otoczonego mężczyznę, który mówił "...a pioruny waliły raz za razem, chociaż nie spadła ani jedna kropla deszczu...", część z nich się odłączyła, żeby go posłuchać.
   Znaleźli wreszcie targ i wymienili skórę gryfa na broń, wodę, suchy prowiant, dużo wody, pieniądze, więcej wody i jeszcze kilka przydatnych przedmiotów.
    Tak zaopatrzeni udali się w dalszą drogę.
______________________________________________________
Wesołego Mikołaja! Tu macie prezent ode mnie. Jeszcze raz wesołych mikołajek!