środa, 24 grudnia 2014

Rozdział 22




ROZDZIAŁ 22
Demony pustyni

Przez cały następny dzień błąkali się w poszukiwaniu jakiejś osady albo studni, albo czegoś, gdzie mogliby się zaopatrzyć w produkt najbardziej potrzebny na pustyni - wodę. Przydało by się też jedzenie. Te dranie zabrały im całe zapasy i teraz ich życie stanęło pod znakiem zapytania. Jak długo dadzą radę przetrwać bez wody i prowiantu na pustyni?
Po tej kryjówce sekty religijnej teren był niezagospodarowany przez wiele kilometrów. Pod koniec dnia doszli do wniosku, że lepiej będzie nie podróżować w pełnym słońcu. Wpadli na to rychło w czas. W kwestii przetrwania nie mieli już żadnych większych wyników, chociaż Wiktorowi przypomniała się książka, jedna z nielicznych, jakie przeczytał, a i to tylko dzięki Emilii, która zawierała mądrość nieocenioną w tym piekarniku. Mianowicie mówiła, że przez noc jest możliwość, iż materiał nasiąknie wilgocią. Nie zaszkodzi przecież spróbować, prawda?
Rano okazało się, że owszem, szmaty przez nich pozostawione są mokre, ale bez przesady. Nie zaspokoili swojego pragnienia, ale trzeba było ruszać dalej, jeśli chcieli dojść gdzieś zanim zasuszą się na śmierć.
- Podobno w odchodach słonia znajduje się dużo wody - oznajmiła Emilia ponuro.
- Fuuuu! Ble! Po co mówisz takie rzeczy? - Weronika nie była zachwycona tą informacją. - Skąd ty to niby wiesz?
- Od tego faceta, co wszędzie widzi źródła białka, jeśli wiesz co mam na myśli - odpowiedziała jej przyjaciółka.
- Dobra, jedziemy - rzekł Lederg, wsiadając na swojego wielbłąda.
- Co ty masz na sobie? - zwróciła się Weronika do swojego brata. - Oślepiasz mnie!
Wiktor dostarczył im rozrywki, przebierając się za coś w rodzaju beduina. Założył na siebie białą płachtę, zrobił turban i każdą powierzchnią ciała odbijał promienie słoneczne, tak, że aby na niego patrzeć, trzeba było zasłonić oczy.
- Chłopie, przecież ty się w tym ugotujesz - zauważył Andrzej.
- Jak te islamistki nie padają martwe chodząc w czarnych szmatach, to i mi nic się nie stanie, a biały odbija słońce - odparł spokojnie Wiktor.
- Słuchaj - zaczęła Emilia tłumiąc śmiech - ja też czytałam tę książkę, ale bez przesady. Tutaj nie ma much tse-tse i nikt nie pogryzie ciebie ani twojego psa.
- Skąd wiesz, że nie ma tu muchy tse-tse? - zaciekawił się Andrzej.
- Ej, jedziecie czy nie? - zawołała Gaudencja.
- Ruszajcie się, padlinożercy już ostrzą sobie na was zęby - dodała Juwenalis.
I znowu jechali. Wielbłądy kołysały niemiłosiernie, robiło się coraz goręcjej i warunki ogólne nie robiły się coraz bardziej komfortowe. W końcu postanowili zrobić sobie przerwę. 
Rozwinęli baldahim, żeby nie być narażonymi na bezpośrednie działanie słońca. W niedługim czasie zasnęli. Obudzili się tuż przed zachodem. Robiło się przyjemnie chłodno, kiedy słońce nie waliło w nich całą swoją mocą, ale i tak strasznie dokczało im pragnienie i przyprowadziło ze sobą przyjaciela, głód.
- Chyba mam piasek w uszach - wyjęczał Wiktor.
- Ja na pewno mam w nosie. - Juwnalis próbowała wysmarkać pył z nosa.
- A ja głupi myślałem, że nic nie przebije tego kurzu z biblioteki - wychrypiał Andrzej.
- Nie marudźcie, trzeba ruszać - powiedział Lederg.
Ruszyli i szli tak przez parę godzin zupełnie umęczeni. Trzęśli się jak w febrze, bo już od dobrej chwili panowały egipskie ciemności i temperatura gwałtownie spadła. Cali mokrzy od potu po upale dnia, zdezorientowani błąkali się w mroku, słysząc tylko szelest piasku i swoje wierzchowce.
- Zatrzymajmy się i rozpalmy ognisko - zaproponowała Weronika szczękając zębami.
- Ona ma racje - poparła ją Emilia. - Popadamy ze skrajności w skrajność w tych temperaturach. Zachorujemy i umrzemy tu osamotnieni, a wysoka temperatura i piasek zakonserwują nasze ciała na przestrogę przyszłym pokoleniom.
- Chyba najpierw padlinożercy wyprawią sobie z nas ucztę? - zapytała niepewnie Gaudencja.
- Zrobimy przerwę. W tych warunkach moglibyśmy chodzić w kółko, a i tak byśmy tego nie zarejestrowali - oznajmił stanowczo Andrzej. - Kto w ogóle wpadł na taki porąbany pomysł? Od dawna powinniśmy mieć rozłożony obóz! Nie można przeżyć w takich warunkach, pewnie dlatego nigdzie nie natrafiliśmy na ślady ludzi. Tylko ci wariaci od religii pielgrzymują do swojego kamienia. To był jedyny, że ośmielę się to tak nazwać, trakt na tej przeklętej kociej kuwecie, który znaleźliśmy!
- Zgadzam się z tobą. - Zgodziła się z Andrzejem Emilia. - To nie są warunki do życia, a nie grzejemy się właśnie przy ogniu tylko dlatego, że ktoś ma manię prześladowczą i chce uciec przed nieistniejącym zagrożeniem - dodała spoglądając znacząco na Juwenalis. - Tę osobę popiera maniak, który nie umie odpuścić, a do tego wtyka nos w nieswoje sprawy! - Przeniosła wzrok na Lederga.
- Więc teraz to źle, że chcę nas jak najprędzej wyprowadzić z tej piaskownicy?! - oburzył się chłopak.
- Zanim stąd odejdziemy nabawimy się tysiąca chorób z odwodnieniem, hipotermią i udarem cieplnym na czele! - wrzasnęła Gaudencja.
- Nie wrzeszcz tak, bo sprowadzisz na nas niebezpieczeństwo - ostrzegła równie wzburzona co ruda Juwenalis, lecz ciszej od niej.
Wszyscy zachowywali się agresywnie, byli przemęczeni, sfrustrowani i zdezorientowani i byliby się na siebie rzucili, gdyby tego momentu Wiktor nie wybrał sobie na spadnięcie z wielbłąda w charakterze nieprzytomnego wora ziemniaków.
To nieco ochłodziło atmosferę. Baktrian wykonał piękny zryw, jakby chciał rzucić się do ucieczki, postąpił parę kroków i się zatrzymał, gdyż podróżnicy w jasnowidzeniu zrobili sobie małą karawanę, ustawiając się gęsiego i wiążąc wszystkie wielbłądy, żeby się nie pogubić w ciemnościach. Przymus siłowania się ze zwierzętami i sprawdzenie co z kompanem przegoniły bójkę wiszącą w powietrzu i chociaż ciągle w głębi duszy tliły się iskierki gniewu, musiały ustąpić trosce o przyjaciela w potrzebie.
O nic się już nie kłucąc, zgodnie rozbili obozowisko, jak stali i z miejsca przystąpili do sprawdzenia stanu bruneta, przy czym okazało się, że Wiktor po prostu zasnął ze zwyczajnego zmęczenia, a sen miał na tyle mocny, że nie obudził go nawet upadek, zwłaszcza, jak sam później stwierdził, że piasek zamortyzował upadek. Jego towarzysze obudzili go po wielu trudach i wysiłkach chyba samą siłą woli.
Następnego wieczoru, kiedy już od pewnego czasu błądzili i co chwila wydawało im się, że ten kamień minęli już pół godziny temu, a ta wydma albo ich śledzi, albo oni kręcą się w kółko, księżyc zastał ich kłucących się nad mocno sfatygowaną mapą. Była to ta sama mapa, którą przyjaciele dostali na początku swej podróży, a mieli ją dalej przy sobie tylko dlatego, że Andrzej bezpiecznie ukrył ją w jednej z kieszeń swoich ulubionych spodni, które tak bardzo lubił właśnie z powodu nieograniczonej, jak się mogło wydawać, liczby zakamuflowanych, pojemnych kieszeni.
- Północ jest przecież tam - wykłócał się Andrzej, który miał tylko niepewne przeczucie, odnośnie ich usytuowania odnośnie kierunków świata. - To znaczy, że przyszliśmy stąd - wskazał na mapie - i musimy iść w tą stronę, na zachód. - Machnął ręką w niesprecyzowanym kierunku.
- A po czym wnioskujesz, że tam jest północ - zapytał ze złością Lederg, wyrywając mu mapę i ustawiając się w kierunku przeciwnym do machnięcia Andrzeja. - To jest zachód. Nie wiem jak ty, ale ja nigdy nie widziałem, żeby słońce wschodziło tak bardzo na północy.
- Przecież słońce nie zawsze wschodzi równo na wszchodzie i nie zachodzi dokładnie na zachodzie. - Emilia myślała, że utarła nosa chłopakowi...
- Zauważyłaś może, że podkreśliłem słowa "tak bardzo"? - ...ale jednak nie.
- Dlaczego wy się opieracie o tak nieprecyzyjny wyznacznik kierunku, jak słońce - warknęła na nich Weronika. - Jest piękne, bezchmurne nocne niebo.
- Umiesz niby kierować się gwiazdami - niedowierzała Juwenalis, a Gaudencja prychnęła śmiechem.
W szatynce zawrzała krew. Jedną z jej licznych pasji były właśnie gwiazdy. Umiała chyba każdą konstelację na pamięć łącznie z planetami i różnym ich ułożeniem, w zależności od położenia Ziemi. Dokładnością map nieba przewyższyłaby nawet astrologa.
- Oczywiście - stwierdziła z wyższością pewna swego. - Trzeba tylko... - I urwała, ponieważ dotarło do niej, że przeoczyła pewien drobny fakt, o którym Juwenalis, jak można było wnioskować po złośliwym błysku w jej oczach, pamiętała. a mianowicie to, że nie znajdują się na Ziemi.
- No i co się przechwalasz, jak gówno wiesz. - Lederg spojrzał na nią z pogardą. - Ale masz rację, Strzała Centaura wskazuje akurat w tę stronę, w którą powinniśmy się udać. Wystarczy się nią kierować, a już nie zabłądzimy.
Ruszyli w dalszą drogę w paskudnych nastrojach. Jechali w milczeniu, tylko od czasu do czasu ktoś prychał gniewnie, albo wzdychał z rozgoryczeniem.
Przez następne dni robiło się coraz gorzej. Sprzeczki wybuchały co pięć minut, a dzień bez potężnej awantury uznawano za dzień stracony. Tylko Wiktor nie brał udziału w kłótniach. Ściślej mówiąc, w ogóle się nie odzywał, tylko patrzył na swoich towarzyszy i nie rozumiał co się dzieje. Raz chciał złagodzić konflikt i udało mu się to o tyle, że wszyscy się zjednoczyli na krótki moment przeciw niemu.
Piątego dnia od ich ucieczki natrafili wreszcie na ludzi. Była to rodzina beduinów, która przygarnęła ich do siebie po tym, jak opowiedzieli im o swoich przygodach, o tym, jak ich uwięziono i jak zabrano im wodę, jedzenie i, w większej części, broń.
Wydawać by się mogło, że po zjedzeniu i napiciu się zaprzestaną ciągłych walk, ale jednak nie. Tego samego dnia, w którym poznali swoich dobroczyńców, znowu wszczęli kłótnię.
- O co się tak sprzeczacie? - zapytał ich Gregory, ojciec rodziny.
Spojrzeli niepewnie na siebie. Nikt z nich nie znał odpowiedzi na to pytanie. Nie potrzebowali powodu do zrobienia awantury, liczyło się to, żeby się sprzeczać.
- Oni tak cały czas - oznajmił Wiktor, który stał z boku. - Nie mam pojęcia co w nich wstąpiło.
- Rozumiem - powiedział Gregory, nie dając reszcie dojść do głosu, bo po słowach Wiktora wszyscy otworzyli usta, żeby go zakrzyczeć na śmierć, bo jak on się może wtrącać. - No moi drodzy, towarzyszy wam demon, duch pustyni, złośliwy dżinn.
- A czy dżiny to nie są takie istoty spełniające życzenia? - zdziwił się Wiktor.
- Ja myślałam, że ich nie obchodzą ludzie, chyba że im zagrażają albo coś takiego, ale tak ogólnie są neutralnie nastawione do ludzi - stwierdziła Gaudencja.
- Dżiny są jak ludzie - wyjaśnił Gregory. - Mogą być miłe, przyjazne, nieufne, dobre, złe. Wasz jest złośliwy. Dla żartów nastraja was przeciw sobie, dlatego dochodzi między wami do tarć.
- A niby czemu nie ma wpływu na Wiktora? - spytała Weronika z pretensją w głosie.
- Cóż, przed dżinami można się chronić. Masz może jakiś amulet chłopcze?
Weronika prychnęła.
- On nie nosi niczego innego niż ten złom, który sam sobie kiedyś zrobił.
Gregory pokiwał głową, jakby już wszystko zrozumiał, potem zapewnił ich, że nie muszą się martwić, on pozbędzie się tego demona.
Następnego dnia, już po egzorcyzmie, uznali, że pora ruszać w dalszą drogę. Kiedy ich gospodarz dowiedział się, w którą stronę zmierzają, próbował odwieść ich od tego zamiaru.
- Nie możecie tam teraz iść. W tamtych rejonach są gniazda ptaków Anzu. Teraz mają gody. To się źle dla was skończy.
- Nie mamy czasu, żeby przejmować się jakimś ptakiem - powiedział Lederg.
- Czy to jakiś gatunek na wyginięciu? - zainteresowała się Emilia.
- Nie - odpowiedział Gregory - choć wielu by chciało, żeby tak było.
- No to nie ma problemu - stwierdziła Weronika.
- Nie lekceważcie Anzu - ostrzegł ich Gregory. - To naprawdę groźne zwierze.
- Wyszliśmy cało ze szponów gryfa - oznajmiła Juwenalis. - W czym Anzu może być groźniejszy?
Mężczyzna już chciał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował.
- Jesteście świadomi na co się porywacie? - zapytał zamiast tego, a oni przytaknęli głowami.
______________________________________________
Witam! Chciałabym życzyć wszystkim Wesołych Świąt. 
Tak więc: Wesołych Świąt!
To tyle ode mnie. 
Pozdrawiam!
Pa!