wtorek, 21 stycznia 2014

Rozdział 18




ROZDZIAŁ 18
Wielbłądzie kłopoty


   Wczesnym świtem, o siódmej rano, pożegnali się z Radzimem i petrippusami, pogłaskali lwa, łagodnego jak baranek i ruszyli w dalszą drogę.
  Po niedługim czasie Emilia zaczęła kichać. Wkrótce prezentowała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Zasmarkana, z zaczerwienionymi oczami, wyglądała jakby nie do końca wiedziała co się z nią dzieje.
   Na szczęście wjeżdżali już do następnej polis.
   - Pilnujcie swoich rzeczy - poradził im Lederg. - Tu szkolili się, i zapewne szkolą nadal, najlepsi złodzieje świata.
  - A oprócz tego najlepsi akrobaci świata! - dodała z zachwytem Gaudencja. - Przecież jesteśmy w Souplesse Gard.
   - Tak. Jednak lepiej wyjedźmy stąd jak najszybciej.
   - Aaaaaaaaa...psik!!!!! - odparła Emilia.
   - Najpierw zróbmy coś z nią - zaproponował Andrzej.
   - Zakichane wielbłądy - wyjęczała Emilia i natychmiast kichnęła.
   W tym momencie jej wielbłąd ryknął.
   - Jedno z dwojga - stwierdził Wiktor. - Albo on też ma na ciebie alergie, albo powiedział ci "na zdrowie".
  - Ha, ha, ha - powiedziała grobowo Emilia przez zatkany nos. - Strasznie śmieszne. Jak ty będziesz w takim stanie, to zobaczymy, czy też będzie ci do śmiechu. Wtedy porozmawiamy.
   Po tej groźbie nikt się nie odzywał. Andrzej i Wiktor stracili ochotę do dowcipkowania, a to nieczęsto im się zdarzało. I tak, dzięki Emilii, przemieszczali się w milczeniu przez Souplesse Gard.
    Cokolwiek by o nim mówić, jedno trzeba przyznać - to miasto miało oryginalne rozstawienie budynków.
  Właściwie wyglądało tak, jakby dziecko rozsypało na podłodze klocki, a później, zmuszone przez rodziców, z powrotem wrzuciło część z nich do pudełka, resztę zostawiając w niejakim rozproszeniu.
   Mijali skupiska domków w jednym miejscu, poustawianych tak, że osoba o większej tuszy miałaby problem z przejściem między budynkami, poprzez pustą przestrzeń dochodzili do następnych trzech chat, usytuowanych w większej odległości od siebie. Znów niezagospodarowany teren i jeszcze raz zbita grupka kamiennych prostopadłościanów.
   Okazało się, że Lederg miał rację i należało szybko opuścić to miejsce, póki jeszcze mogli.
   Przemierzali powoli polis, podziwiając chaos architektoniczny i poszukując miejsca, gdzie mogliby pomóc Emilii, kiedy zatrzymała ich przemiła dziewczyna. Skorzystali z okazji i poprosili ją o pomoc.
  Jak później wyszło na jaw, dziewczyna miała tylko odwrócić ich uwagę. Kiedy ona ich zagadywała, podkradł się do nich chłopak. Ale jak! Bezszelestnie, bezwonnie i bezwidocznie. Każdy zawodowiec byłby zazdrosny, a chłopak z pewnością był młodszy od Juwenalis, ewentualnie w tym samym wieku.
   Dopiero Weronika zorientowała się, że coś jest nie tak. Krzyknęła i złapała chłopaczka za ramię. Ten jednak się wyrwał i uciekł, a za nim dziewczyna.
   - Sprawdźcie, co ukradł - poleciła natychmiast Juwenalis.
   - A nie mówiłem? - zapytał z tryumfem Lederg Gaudencję, ale szybko zgasiła go Emilia.
   - Skoro doskonale wiedziałeś, że to się stanie, to czegoś, łajzo jedna, nie pilnował mienia? - wywarczała, a na zakończenie kichnęła.
  Ledergowi zabrakło słów, na pewno nie chciał przyznać, że gapił się na, bądź co bądź, urodziwą dziewczynę.
   Na szczęście dużo im nie ubyło. Jeden tobołek z zapasami i sakiewka z częścią pazurów gryfa.
   Nie chcieli już ryzykować i wynieśli się z niegościnnej mieściny.
   Pół godziny później dotarli do leżącej niedaleko polis. Nazywała się Finem Gard i wyglądem przypominała Souplesse Gard, lecz bardziej uporządkowane.
   Wreszcie dotarli do karczmy, pewnego źródła informacji. Była ona położona w centrum miasta, jako jeden z czterech budynków, ustawionych na planie trapezu równoramiennego. Na placyku przed nią stała fontanna w połowie przysypana piaskiem i rosły dwie podwiędłe palemki.
   - Wy, trawa się skończyła - powiedział ze zdziwieniem Wiktor, rozglądając się dookoła.
   Od kiedy wysiedli ze statku całą drogę towarzyszyło im to upiorne zielsko, które w najlepszym razie sięgało im po kolana i niesamowicie utrudniało marsz, kryło jadowite węże oraz robale, bardzo lubiące wchodzić za nogawki stojących w miejscu podróżnych. Na terenach zabudowanych nie była tak wybujała, ale teraz, stojąc na piaszczystym placyku, otwartym na świat, gdyż najwyraźniej tu kończył się Finem Gard, pierwszy raz nie widzieli łan trawy. Tylko gdzieniegdzie z piasku wystawały jakieś kępki.
   Nie mogli jednak długo się zastanawiać nad tym zjawiskiem, ponieważ jakieś ciemne typki, siedzące pod karczmą, zaczęły im się przyglądać.
   Po przykrym doświadczeniu sprzed około pół godziny zachowali ostrożność.
   Dwadzieścia minut później Lederg skończył rozmawiać z karczmarzem.
   - Co tak długo? - od razu padło pytanie.
   - A co wy myślicie? Że powiedziałby mi coś za darmo? W sumie dobrze się złożyło, uzupełniłem nam zapasy.
   - Dobra. Jesteś wielkim i wszechpotężnym geniuszem. - Weronika przewróciła oczami. - A teraz mów, co wiesz.
   - Wiem, gdzie iść - powiedział i wyminął Weronikę.

   Emilia, denerwując się lekko, weszła sama do lepianki, takiej samej, jak wszystkie wokół. Na razie wiedziała tylko, że jej "lekarz" ma na imię Alfred i coś jej ta wiedza dawała małe wyobrażenie o właścicielu imienia.
   Nigdy nie była w takim miejscu, ale domyślała się, że tak mogła wyglądać średniowieczna apteka, ewentualnie mieszkanie znachorki.
   Idiotka - pomyślała - przecież ja jestem u znachora.
   Zza zasłony ziół wychylił się mężczyzna. Emilia sama nie była pewna, czego się mogła spodziewać, ale na pewno nie spodziewała się tego.
   Filmy, animowane i nie, robią jednak swoje i, o ile nie zaskoczył jej wygląd samego gospodarstwa, to zaskoczył ją wygląd gospodarza.
   Szamani dzikich plemion zawsze mają długie, najlepiej nieczesane od wczesnej młodości włosy, zazwyczaj dziki wzrok, malowidło na twarzy i, przeważnie, na reszcie ciała również. Czasem noszą maskę, a ich strój pasuje do reszty image`u.
   Człowiek, który ją powitał, był, jak na miejscowego, normalny. Przynajmniej wyglądem nie odstawał od reszty tubylców.
   - Dź-dzień dobry - niemal wyszeptała dziewczyna. W gardle jej zaschło.
   - Tak, dzisiaj jest wyjątkowo miło, ale czym zawdzięczam wizytę panienki. - Był chyba pierwszą, nie, był pierwszą bez "chyba" osobą, która nie zwróciła się do niej na "ty".
   - Mam problem - wytłumaczyła. - Konkretnie straszną alergię i ktoś mi pana poradził, więc... - Alfred uniósł rękę, by przerwać jej słowotok. Suchość w gardle już jej przeszła, teraz, jak zazwyczaj, kiedy się denerwowała, mówiła.
   - Chodź - rzekł Alfred i poprowadził ją w głąb pokoju. Ta chatka miała jedną izbę, jak zauważyła Emilia, a rośliny imitowały ściany.
   Dziewczyna ciekawie rozglądała się wokoło, a właściciel tego przybytku parzył jej herbatę. Przypomniała sobie jedno z pierwszych słów, których się nauczyła po imasekaisku. Było to, kiedy Juwenalis dostała od Weroniki herbatę i upewniła się, czy to jest "napar". Przelotnie zastanowiła się również nad dziwnością zjawiska. Z parą królewską jest na "ty", a do Alfreda zwraca się per pan. Zdążyła jeszcze zauważyć drzwi, w dodatku prawdziwe, drewniane, zastanowić się dokąd prowadzą i dostała napój.
   Spróbowała i omal nie wypluła wszystkiego na podłogę. Przypomniała sobie "Tomka"*. On również został poczęstowany taką "herbatką" przez beduinów, czy kogoś takiego. Zaraz potem stwierdziła, że to nie może być to samo, ponieważ jej jest przeraźliwie gorzkie.
   - Proszę pić, to jest lekarstwo.
  Emilia nie bardzo w to uwierzyła, ale piła dalej.
   - Te zioła muszę sprowadzać - mówił Alfred. - Niestety, nie występują tu naturalnie i nie chcą się przyjąć. Kiedy panienka już wypije, dostanie zapas, żeby mogła przyrządzać je sobie sama. Nie jest to bardzo skomplikowane. Tylko proszę się nie spodziewać efektów od razu, potrzeba dużo czasu, żeby alergia zniknęła.

   - I jak było? - zapytał Andrzej, kiedy po dwudziestu minutach wyszła.
   - Dostałaś coś, co ci pomoże? - dopytywała się Weronika.
   - Tak, zyrtec i allertec - mruknął Wiktor, czym zarobił sobie kolejnego kuksańca w bok.
   Zanim rozległy się kolejne pytania, odezwała się Emilia.
   - Czekajcie po kolei. No to weszłam tam i ten cały Alfred pyta mnie o powód wizyty. To ja mu mówię, w czym rzecz. I on wtedy bierze jakieś wysuszone zielska i robi se herbatę. Daje mi to i mówi, że to lekarstwo. Trochę sceptycznie byłam do tego nastawiona, ale na szczęście już mi lepiej. Muszę to pić dwa razy dziennie, ale to cholerstwo jest obrzydliwie gorzkie. Pytałam się, czy mogę to słodzić, ale on ma do tego stosunek, taki jak Snape*. W dodatku on twierdzi, że można całkowicie wyleczyć z alergii każdego, właśnie tym świństwem, które mam zażywać.
   Podczas tej opowieści doszli pod karczmę, a jako że było jeszcze wcześnie, postanowili iść dalej.
______________________________________________________________
* „Tomek w grobowcach faraonów” oczywiście. Tak, było tam coś takiego. Tych co mi nie wierzą, zachęcam do lektury.
** Książka, o której tu mowa, to „Harry Potter i więzień Azkabanu”. Właśnie w tej części profesor Lupin pił przy Harrym pewien eliksir, nie powiem po co, bo może ktoś nie wie, a profesor Snape mu go przyrządzał. Lupin ubolewał nad tym, że nie może go słodzić, bo cukier niszczy jego moc.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wszystkim babciom i dziadkom wszystkiego najlepszego! Tak samo wszystkim Agnieszkom, Patroklesom (jeśli któreś z Was się tak nazywa, chcę poznać, a potem się chwalić, że znam kogoś o takim imieniu [wiem, jestem be]), Epifaniom (jak wcześniej), Jarosławom, Krystianom, Józefom, Awitom (tu również) i ich odpowiednikom w innych płciach. I w sumie językach też.