ROZDZIAŁ 16
Mydlany dzień
Poczuli ogromną ulgę na myśl, że udało im się ujść z życiem.
W niewielkiej odległości leżało truchło gryfa. Lederg i Radzim stali nad nim, a Juwenalis klęczała przy Pegazie i z nim rozmawiała.
- Zaraz. Czy mi się wydaje, czy Pegaz mówi? - zapytał Andrzej.
- Nie wydaje ci się - odpowiedziała Emilia.
- Co? Nie wiedzieliście, że petrippusy mówią? - zdziwił się Radzim.
- Nie. Myślałem, że na niezwykłej inteligencji poprzestają - powiedział Wiktor.
- Dlaczego cały czas milczały? - spytała Weronika. - I milczą.
- Bo mówią, kiedy naprawdę jest to potrzebne - wyjaśniła Gaudencja.
- Pegaz ma zwichnięte skrzydło i dużo wyrwanych, a raczej wygryzionych, piór - oznajmiła Juwenalis. - Reszta cała. To niebywałe szczęście.
- Zostaniemy tu do jutra, pojutrza maks - ogłosił Lederg.
Po pewnym czasie przyleciały papugi, które się ulotniły, gdy tylko wyczuły niebezpieczeństwo.
Nastał wieczór. I to chłodny wieczór. Przyszykowali wszystko na ognisko, ale nie mieli jak rozpalić ognia.
- Ja nie umiem pocierać patyczkiem o patyczek - zastrzegł Ledreg. - Ja krzemieniami się posługuję.
- To niedobrze - powiedziała Juwenalis. - Nikt z nas nie ma krzesiwa i nikt nie umie rozpalić ognia inaczej.
- Jesteście pewni, że on nie żyje? - zapytał Wiktor. - Wolałbym nie zostać zjedzony przez wściekłego gryfa.
- Zwierzęta są spokojne, ty też byś mógł - Weronika zgromiła brata spojrzeniem.
- Mamy górę mięcha - ucieszył się Radzim. - Zbuduję ruszt, a wy go wypatroszcie.
- Tak - zgodziła się jadowicie Gaudencja. - Pominąłeś tylko jeden, drobny szczegół. Nie mamy ognia.
- Jest pora sucha - Radzim wzruszy ramionami. - Zaraz coś się samo zapali.
- A ty będziesz czekał i, jak tylko to się stanie, polecisz przytykać gałązkę? - zapytała ironicznie Emilia.
Weronika pacnęła się w czoło.
- Słuchaj - powiedziała do Andrzeja. - Zabrałam z domu kilka rzeczy dosyć przydatnych, w tym zapałki.
- To na co czekasz? Odpalamy.
- A oni? Myślisz, że na Imasekai mają zapałki?
- Gdzieś na pewno, a oni nie wiedzą, skąd jesteśmy.
- Dobra - zwróciła się do pozostałych, wyciągając z plecaka pudełeczko. - Mamy rozwiązanie tego problemu.
W ciągu minuty ognisko zapłonęło.
- Przeklęte komary - powiedziała Gaudencja. - Wszędzie mam bąble.
- Mnie też swędzi całe ciało - odezwała się Emilia. - Łącznie z głową.
- To z brudu - wyjaśniła Weronika. - Musimy znaleźć jakąś wodę.
- Tak tylko najpierw trzeba upewnić się, czy nie ma tam żadnego wodnika - roześmiała się Juwenalis.
- Jak wam chłopaki idzie? - zawołała Weronika.
- Całkiem nieźle - odparł Radzim.
Chłopaki właśnie skórowali zdobycz. Okazało się, że na Imasekai dzieci w szkole uczą się takich rzeczy jak polowanie, patroszenie, skórowanie czy przetrwanie, zamiast całek i potęg. Wiktor i Andrzej również zaczęli się tego uczyć.
W końcu wszyscy usiedli przy ognisku. Czas mijał im na pogawędkach. Wreszcie mięso gryfa było gotowe do spożycia.
- Strasznie mdłe - stwierdziła Emilia po pierwszym kęsie.
- Bez smaku - dodała Weronika.
- Cóż - powiedział Lederg. - Nie ma ziół, nie ma smaku. Ale mięso to zawsze mięso.
- Jaka filozofia - prychnęła pod nosem Weronika.
Po spożytym posiłku poszli spać, ale jakoś nikt nie mógł zasnąć. Wiercili się za to i drapali. W pewnym momencie Gaudencja stojąca na warcie powiedziała, dodając kilka słów nieprzystających damie:
- Przeklęte, zawszone ptaki!
- O co ci chodzi? - zainteresował się jej brat.
- O to co powiedziałam. - wywarczała przez zaciśnięte zęby.
- O papugi? - zdziwił się Andrzej. - Co one ci zrobiły?
- Podzieliły się ze mną i wami wszami.
- Ach te rymy - ziewnęła Emilia, która po przebudzeniu zawsze źle funkcjonowała. - Zaraz, co?!
- No przecież mówię. Zawszone papugi równa się zawszone człowieki.
- Fuuuuuuuuuu!!! - krzyknęła Weronika.
- Tym bardziej trzeba będzie się umyć - zauważyła Juwenalis.
- I je też - dodał Ledreg.
- Na razie to możemy się tylko iskać - rzekł Wiktor.
- Pocieszyciel - mruknęła Emilia.
- Ale my bystrzy jesteśmy - powiedziała z goryczą Gaudencja. - Po kilku dniach się zorientowaliśmy, żeśmy zarobaczeni.
- To przez te cholerne moskity - orzekł Andrzej. - I mrówy. I inne ohydy.
- Eeeeee, Weronika, przestań się bić po głowie - powiedział niepewnie Wiktor.
- Zabiję to - wysyczała szatynka.
- Nie dasz rady - zwrócił jej uwagę Lederg.
- Z góry widziałem rzekę - odezwał się Radzim. - Zdaje się, że to ta od wodospadu, ale pewności nie mam.
- Walić to! - Weronika przestała wreszcie zabijać wszy. - Grunt, że jest.
Następnego dnia podzielili się na grupki i polecieli nad wodę.
Na pierwszą grupę składały się Weronika, Gaudencja, Juwenalis i Emilia.
Ta ostatnia się rozmarzyła.
- Tak umyć włosy szamponem i ogolić sobie chociaż pachy - powiedziała do Weroniki.
- No to spełniamy dziś marzenia. Ja się spakowałam, jak na zwykły wyjazd. Wiesz, szczoteczki, pasta, szampon, te sprawy.
- Ja cię kiedyś uduszę. Teraz sobie o tym przypomniałaś?
- W sumie to wczoraj.
- Awgrrrrr! Dobra. Nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło i na odwrót. Dawaj te przybory toaletowe.
- Proszę.
Po dokładnym sprawdzeniu czy w rzece nie ma krokodyli i dużej ilości pijawek, dziewczyny weszły do wody.
- Ach, jaka ulga - westchnęła Weronika. - Jakie to przyjemne. Ja stąd nie wychodzę.
- Ty lepiej uważaj na te milimetrowe rybki, co wpływają do ciała - poradziła jej przyjaciółka, a Weronika natychmiast wyskoczyła z wody.
- Skąd macie płynne mydło? - zaciekawiła się Gaudencja.
- Z domu - odpowiedziała z brzegu właścicielka płynnego mydła.
- Wygodne, co nie? - powiedziała Emilia, podając jej szampon.
- Bardzo - zgodziła się ruda.
- Dobra ludzie, wychodzimy, bo chłopaki muszą jeszcze papugi utopić. No i się umyć - oznajmiła Juwenalis.
- Siostra daj no szampon - zaczął nadawać Wiktor, gdy tylko wylądowały. Bóg raczy wiedzieć, jak on się o nim dowiedział.
- Spadaj. Cały wypsikasz.
- Obiecuję, że nie.
- Jak nie ty, to ktoś inny.
- Oj, no weź.
Długo toczyli by tę bezsensowną dyskusję, gdyby nie wtrąciła się Emilia.
- Weronika, błagam, zlituj się i daj mu ten szampon. Uszy puchną i głowa boli od tego jęczenia.
- Dobra, trzymaj - żachnęła się Weronika. - Ale masz przynieść z powrotem...
- Ta jasne! - przerwał jej brat. - Jesteś moją ulubioną siostrą. Pa.
- Ja bym te ciuchy spaliła - zasugerowała Weronika, kiedy już przebolała stratę płynu.
- Nie przesadzaj - powiedziała Juwenalis. - Są wyprane, starczy im.
- Czekamy na nich czy już idziemy? - zapytała Emilia.
- Już chodźmy - zdecydowała Gaudencja. - Wypatrzą nas z góry.
- Ok - zgodziły się pozostałe.
- To w którą stronę? - spytała Weronika.
- Eeeee - rzekła Gaudencja.
- Czekajcie, polecę do góry i sprawdzę - postanowiła Juwenalis. - Tędy. - Pokazała kierunek po lądowaniu. - Tam są jakieś budynki.
- Jak to jest możliwe, że jest tak gorąco? To wbrew naturze - wysapała Gaudencja koło południa. - Biedne zwierzęta, muszą nas nieść w tym upale, skwarze i duchocie.
- Milcz kobieto, bo ci coś zrobię - zagroził jej brat.
Była teraz jego kolej na samodzielne przemieszczanie się. Z dość oczywistych względów na Pegazie nikt nie jechał, więc ustalili, że będą się zmieniać co pół godziny.
Lederg na chwilę wzbił się w powietrze.
- Na moje oko za jakieś trzy godziny i będziemy.
Pomylił się. Do cywilizacji dotarli po czterech godzinach i trzech kwadransach.
- Padam z nóg - powiedział Wiktor i, na potwierdzenie tych słów, przysiadł u kopyt Pegaza. Reszta zsiadła z koni.
- Wiecie gdzie jesteśmy? - W Gaudencje wstąpiła nowa energia. - W Sapun Gard. Największym na świecie producencie mydła.
- Fajnie. Będziesz mógł mi dokupić zawartość do pustej butelki - wysyczała niczym żmija Weronika.
Wiktor bąknął coś niezrozumiałego.
- Róbcie co chcecie, ja muszę się choć raz wyspać - oznajmiła Emilia. - I nie na twardej ziemi, tylko na czymś w stylu łóżka i nie pokrywającym się rosą o świcie.
Pozostali poparli ten projekt.
- To trzeba poszukać jakiegoś lokum - stwierdził Radzim.
- Ciekawe, jak się robi takie mydło - zastanawiał się na głos Andrzej.
- Nie ma czasu na zwiedzanie - przerwała mu rozmyślania Emilia. - Jak wrócimy do domu, to spytasz internet.
- A kto to ten Internet? - wciął im się Ledreg.
- Bardzo fajny gość - odpowiedział Wiktor, zanim ktoś zdołał go powstrzymać. - Zna wujka Google`a i ciocię Wikipedię. Aua, za co? - dodał na zakończenie, bo Weronika wzięła sprawy we własne łokcie.
- Idioto! - wyszeptała mu wściekle do ucha. - Nie ma takich imion. Nie mieszaj dwóch światów, bo wtajemniczasz niewtajemniczonych i wprowadzasz zamęt.
Przechodzili właśnie między rzędami drewnianych baraków, a w około nie było widać żywego ducha.
- Dlaczego tu nikogo nie ma? - zdziwiła się Emilia.
- Pewnie wszyscy są nad rzeką - stwierdziła Gaudencja. - Zapada wieczór, więc pracują.
- Aaa, rozumiem. Jesteśmy nie w tej dzielnicy - powiedział Wiktor i znowu dostał w żebra. - Kiedyś ci oddam - obiecał siostrze.
- Tak, jak ja będę głupio gadać, to tak.
- A co niby miałem powiedzieć? - rozzłościł się. - W innej części miasta?
- Tak - powiedział w tym samym czasie Lederg. - To - zawahał się - dzielnica robotników.
- I właśnie z niej wychodzimy - dodała Gaudencja.
- Daleko mają do tej rzeki - stwierdził Radzim.
- Tylko w porze suchej - zauważyła Juwenalis.
Doszli do mieszkalnej części miasta.
O ile robotnicy mieszkali w drewnianych barakach, to reszta obywateli żyła w kamiennych, z braku lepszego określenia, domach. Bardziej trafnym nazewnictwem byłoby pudełko albo blok.
Drzwi to to nie miało wcale. W wejściach wisiały kolorowe szmaty albo paciorki. Wszędzie bawiły się dzieci, a pomiędzy nimi były rożne zwierzęta. Panował ogólny hałas.
Wzbudzili spore zainteresowanie, ale wędrowcy byli zbyt zmęczeni, żeby silić się na jakieś towarzyskie kontakty.
W milczeniu dotarli pod drzwi jakiejś karczmy. Była trochę większa od pozostałych budowli, ale również kamienna i pozbawiona drzwi. Nie było nawet szmaty.
- W czym mogę służyć - zapytał facet stojący za kontuarem. Mówił z rosyjskim akcentem i Wiktor od razu zaczął się śmiać. Na szczęście pod nosem.
- Idę o zakład, że nazywa się Borys - szepnął do Andrzeja i obaj zachichotali.
Weronika z westchnieniem odciągnęła ich na stronę.
- Po pierwsze zachowujcie się przyzwoicie, to jest nie śmiejcie się jawnie z ludzi. Po drugie Borys, to bułgarskie imię, a po trzecie tu wszyscy tak mówią.
- Skąd wiesz?
- Bo słyszałam.
- Nie to. Skąd wiesz, że Borys to bułgarskie?
- Nie mam pojęcia, ale sądzę, że miał z tym coś wspólnego internet.
- Oj, chodźcie już - poprosiła Emilia.
Po dwunastu godzinach twardego snu na, wcale niewygodnym, ale lepszym od ziemi posłaniu, wędrowcy wstali rześcy, wypoczęci i połamani, i natychmiast udali się na zwiedzanie miasta.
Zwiedzanie miasta polegało na przejście przez główną ulicę w poszukiwaniu targu. Po drodze przyplątała się do nich chyba cała dziatwa tego miejsca i mieli teraz niezłą obstawę. Na szczęście, kiedy mijali równie ściśle otoczonego mężczyznę, który mówił "...a pioruny waliły raz za razem, chociaż nie spadła ani jedna kropla deszczu...", część z nich się odłączyła, żeby go posłuchać.
Znaleźli wreszcie targ i wymienili skórę gryfa na broń, wodę, suchy prowiant, dużo wody, pieniądze, więcej wody i jeszcze kilka przydatnych przedmiotów.
Tak zaopatrzeni udali się w dalszą drogę.
______________________________________________________
Mydlany dzień
Poczuli ogromną ulgę na myśl, że udało im się ujść z życiem.
W niewielkiej odległości leżało truchło gryfa. Lederg i Radzim stali nad nim, a Juwenalis klęczała przy Pegazie i z nim rozmawiała.
- Zaraz. Czy mi się wydaje, czy Pegaz mówi? - zapytał Andrzej.
- Nie wydaje ci się - odpowiedziała Emilia.
- Co? Nie wiedzieliście, że petrippusy mówią? - zdziwił się Radzim.
- Nie. Myślałem, że na niezwykłej inteligencji poprzestają - powiedział Wiktor.
- Dlaczego cały czas milczały? - spytała Weronika. - I milczą.
- Bo mówią, kiedy naprawdę jest to potrzebne - wyjaśniła Gaudencja.
- Pegaz ma zwichnięte skrzydło i dużo wyrwanych, a raczej wygryzionych, piór - oznajmiła Juwenalis. - Reszta cała. To niebywałe szczęście.
- Zostaniemy tu do jutra, pojutrza maks - ogłosił Lederg.
Po pewnym czasie przyleciały papugi, które się ulotniły, gdy tylko wyczuły niebezpieczeństwo.
Nastał wieczór. I to chłodny wieczór. Przyszykowali wszystko na ognisko, ale nie mieli jak rozpalić ognia.
- Ja nie umiem pocierać patyczkiem o patyczek - zastrzegł Ledreg. - Ja krzemieniami się posługuję.
- To niedobrze - powiedziała Juwenalis. - Nikt z nas nie ma krzesiwa i nikt nie umie rozpalić ognia inaczej.
- Jesteście pewni, że on nie żyje? - zapytał Wiktor. - Wolałbym nie zostać zjedzony przez wściekłego gryfa.
- Zwierzęta są spokojne, ty też byś mógł - Weronika zgromiła brata spojrzeniem.
- Mamy górę mięcha - ucieszył się Radzim. - Zbuduję ruszt, a wy go wypatroszcie.
- Tak - zgodziła się jadowicie Gaudencja. - Pominąłeś tylko jeden, drobny szczegół. Nie mamy ognia.
- Jest pora sucha - Radzim wzruszy ramionami. - Zaraz coś się samo zapali.
- A ty będziesz czekał i, jak tylko to się stanie, polecisz przytykać gałązkę? - zapytała ironicznie Emilia.
Weronika pacnęła się w czoło.
- Słuchaj - powiedziała do Andrzeja. - Zabrałam z domu kilka rzeczy dosyć przydatnych, w tym zapałki.
- To na co czekasz? Odpalamy.
- A oni? Myślisz, że na Imasekai mają zapałki?
- Gdzieś na pewno, a oni nie wiedzą, skąd jesteśmy.
- Dobra - zwróciła się do pozostałych, wyciągając z plecaka pudełeczko. - Mamy rozwiązanie tego problemu.
W ciągu minuty ognisko zapłonęło.
- Przeklęte komary - powiedziała Gaudencja. - Wszędzie mam bąble.
- Mnie też swędzi całe ciało - odezwała się Emilia. - Łącznie z głową.
- To z brudu - wyjaśniła Weronika. - Musimy znaleźć jakąś wodę.
- Tak tylko najpierw trzeba upewnić się, czy nie ma tam żadnego wodnika - roześmiała się Juwenalis.
- Jak wam chłopaki idzie? - zawołała Weronika.
- Całkiem nieźle - odparł Radzim.
Chłopaki właśnie skórowali zdobycz. Okazało się, że na Imasekai dzieci w szkole uczą się takich rzeczy jak polowanie, patroszenie, skórowanie czy przetrwanie, zamiast całek i potęg. Wiktor i Andrzej również zaczęli się tego uczyć.
W końcu wszyscy usiedli przy ognisku. Czas mijał im na pogawędkach. Wreszcie mięso gryfa było gotowe do spożycia.
- Strasznie mdłe - stwierdziła Emilia po pierwszym kęsie.
- Bez smaku - dodała Weronika.
- Cóż - powiedział Lederg. - Nie ma ziół, nie ma smaku. Ale mięso to zawsze mięso.
- Jaka filozofia - prychnęła pod nosem Weronika.
Po spożytym posiłku poszli spać, ale jakoś nikt nie mógł zasnąć. Wiercili się za to i drapali. W pewnym momencie Gaudencja stojąca na warcie powiedziała, dodając kilka słów nieprzystających damie:
- Przeklęte, zawszone ptaki!
- O co ci chodzi? - zainteresował się jej brat.
- O to co powiedziałam. - wywarczała przez zaciśnięte zęby.
- O papugi? - zdziwił się Andrzej. - Co one ci zrobiły?
- Podzieliły się ze mną i wami wszami.
- Ach te rymy - ziewnęła Emilia, która po przebudzeniu zawsze źle funkcjonowała. - Zaraz, co?!
- No przecież mówię. Zawszone papugi równa się zawszone człowieki.
- Fuuuuuuuuuu!!! - krzyknęła Weronika.
- Tym bardziej trzeba będzie się umyć - zauważyła Juwenalis.
- I je też - dodał Ledreg.
- Na razie to możemy się tylko iskać - rzekł Wiktor.
- Pocieszyciel - mruknęła Emilia.
- Ale my bystrzy jesteśmy - powiedziała z goryczą Gaudencja. - Po kilku dniach się zorientowaliśmy, żeśmy zarobaczeni.
- To przez te cholerne moskity - orzekł Andrzej. - I mrówy. I inne ohydy.
- Eeeeee, Weronika, przestań się bić po głowie - powiedział niepewnie Wiktor.
- Zabiję to - wysyczała szatynka.
- Nie dasz rady - zwrócił jej uwagę Lederg.
- Z góry widziałem rzekę - odezwał się Radzim. - Zdaje się, że to ta od wodospadu, ale pewności nie mam.
- Walić to! - Weronika przestała wreszcie zabijać wszy. - Grunt, że jest.
Następnego dnia podzielili się na grupki i polecieli nad wodę.
Na pierwszą grupę składały się Weronika, Gaudencja, Juwenalis i Emilia.
Ta ostatnia się rozmarzyła.
- Tak umyć włosy szamponem i ogolić sobie chociaż pachy - powiedziała do Weroniki.
- No to spełniamy dziś marzenia. Ja się spakowałam, jak na zwykły wyjazd. Wiesz, szczoteczki, pasta, szampon, te sprawy.
- Ja cię kiedyś uduszę. Teraz sobie o tym przypomniałaś?
- W sumie to wczoraj.
- Awgrrrrr! Dobra. Nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło i na odwrót. Dawaj te przybory toaletowe.
- Proszę.
Po dokładnym sprawdzeniu czy w rzece nie ma krokodyli i dużej ilości pijawek, dziewczyny weszły do wody.
- Ach, jaka ulga - westchnęła Weronika. - Jakie to przyjemne. Ja stąd nie wychodzę.
- Ty lepiej uważaj na te milimetrowe rybki, co wpływają do ciała - poradziła jej przyjaciółka, a Weronika natychmiast wyskoczyła z wody.
- Skąd macie płynne mydło? - zaciekawiła się Gaudencja.
- Z domu - odpowiedziała z brzegu właścicielka płynnego mydła.
- Wygodne, co nie? - powiedziała Emilia, podając jej szampon.
- Bardzo - zgodziła się ruda.
- Dobra ludzie, wychodzimy, bo chłopaki muszą jeszcze papugi utopić. No i się umyć - oznajmiła Juwenalis.
- Siostra daj no szampon - zaczął nadawać Wiktor, gdy tylko wylądowały. Bóg raczy wiedzieć, jak on się o nim dowiedział.
- Spadaj. Cały wypsikasz.
- Obiecuję, że nie.
- Jak nie ty, to ktoś inny.
- Oj, no weź.
Długo toczyli by tę bezsensowną dyskusję, gdyby nie wtrąciła się Emilia.
- Weronika, błagam, zlituj się i daj mu ten szampon. Uszy puchną i głowa boli od tego jęczenia.
- Dobra, trzymaj - żachnęła się Weronika. - Ale masz przynieść z powrotem...
- Ta jasne! - przerwał jej brat. - Jesteś moją ulubioną siostrą. Pa.
- Ja bym te ciuchy spaliła - zasugerowała Weronika, kiedy już przebolała stratę płynu.
- Nie przesadzaj - powiedziała Juwenalis. - Są wyprane, starczy im.
- Czekamy na nich czy już idziemy? - zapytała Emilia.
- Już chodźmy - zdecydowała Gaudencja. - Wypatrzą nas z góry.
- Ok - zgodziły się pozostałe.
- To w którą stronę? - spytała Weronika.
- Eeeee - rzekła Gaudencja.
- Czekajcie, polecę do góry i sprawdzę - postanowiła Juwenalis. - Tędy. - Pokazała kierunek po lądowaniu. - Tam są jakieś budynki.
- Jak to jest możliwe, że jest tak gorąco? To wbrew naturze - wysapała Gaudencja koło południa. - Biedne zwierzęta, muszą nas nieść w tym upale, skwarze i duchocie.
- Milcz kobieto, bo ci coś zrobię - zagroził jej brat.
Była teraz jego kolej na samodzielne przemieszczanie się. Z dość oczywistych względów na Pegazie nikt nie jechał, więc ustalili, że będą się zmieniać co pół godziny.
Lederg na chwilę wzbił się w powietrze.
- Na moje oko za jakieś trzy godziny i będziemy.
Pomylił się. Do cywilizacji dotarli po czterech godzinach i trzech kwadransach.
- Padam z nóg - powiedział Wiktor i, na potwierdzenie tych słów, przysiadł u kopyt Pegaza. Reszta zsiadła z koni.
- Wiecie gdzie jesteśmy? - W Gaudencje wstąpiła nowa energia. - W Sapun Gard. Największym na świecie producencie mydła.
- Fajnie. Będziesz mógł mi dokupić zawartość do pustej butelki - wysyczała niczym żmija Weronika.
Wiktor bąknął coś niezrozumiałego.
- Róbcie co chcecie, ja muszę się choć raz wyspać - oznajmiła Emilia. - I nie na twardej ziemi, tylko na czymś w stylu łóżka i nie pokrywającym się rosą o świcie.
Pozostali poparli ten projekt.
- To trzeba poszukać jakiegoś lokum - stwierdził Radzim.
- Ciekawe, jak się robi takie mydło - zastanawiał się na głos Andrzej.
- Nie ma czasu na zwiedzanie - przerwała mu rozmyślania Emilia. - Jak wrócimy do domu, to spytasz internet.
- A kto to ten Internet? - wciął im się Ledreg.
- Bardzo fajny gość - odpowiedział Wiktor, zanim ktoś zdołał go powstrzymać. - Zna wujka Google`a i ciocię Wikipedię. Aua, za co? - dodał na zakończenie, bo Weronika wzięła sprawy we własne łokcie.
- Idioto! - wyszeptała mu wściekle do ucha. - Nie ma takich imion. Nie mieszaj dwóch światów, bo wtajemniczasz niewtajemniczonych i wprowadzasz zamęt.
Przechodzili właśnie między rzędami drewnianych baraków, a w około nie było widać żywego ducha.
- Dlaczego tu nikogo nie ma? - zdziwiła się Emilia.
- Pewnie wszyscy są nad rzeką - stwierdziła Gaudencja. - Zapada wieczór, więc pracują.
- Aaa, rozumiem. Jesteśmy nie w tej dzielnicy - powiedział Wiktor i znowu dostał w żebra. - Kiedyś ci oddam - obiecał siostrze.
- Tak, jak ja będę głupio gadać, to tak.
- A co niby miałem powiedzieć? - rozzłościł się. - W innej części miasta?
- Tak - powiedział w tym samym czasie Lederg. - To - zawahał się - dzielnica robotników.
- I właśnie z niej wychodzimy - dodała Gaudencja.
- Daleko mają do tej rzeki - stwierdził Radzim.
- Tylko w porze suchej - zauważyła Juwenalis.
Doszli do mieszkalnej części miasta.
O ile robotnicy mieszkali w drewnianych barakach, to reszta obywateli żyła w kamiennych, z braku lepszego określenia, domach. Bardziej trafnym nazewnictwem byłoby pudełko albo blok.
Drzwi to to nie miało wcale. W wejściach wisiały kolorowe szmaty albo paciorki. Wszędzie bawiły się dzieci, a pomiędzy nimi były rożne zwierzęta. Panował ogólny hałas.
Wzbudzili spore zainteresowanie, ale wędrowcy byli zbyt zmęczeni, żeby silić się na jakieś towarzyskie kontakty.
W milczeniu dotarli pod drzwi jakiejś karczmy. Była trochę większa od pozostałych budowli, ale również kamienna i pozbawiona drzwi. Nie było nawet szmaty.
- W czym mogę służyć - zapytał facet stojący za kontuarem. Mówił z rosyjskim akcentem i Wiktor od razu zaczął się śmiać. Na szczęście pod nosem.
- Idę o zakład, że nazywa się Borys - szepnął do Andrzeja i obaj zachichotali.
Weronika z westchnieniem odciągnęła ich na stronę.
- Po pierwsze zachowujcie się przyzwoicie, to jest nie śmiejcie się jawnie z ludzi. Po drugie Borys, to bułgarskie imię, a po trzecie tu wszyscy tak mówią.
- Skąd wiesz?
- Bo słyszałam.
- Nie to. Skąd wiesz, że Borys to bułgarskie?
- Nie mam pojęcia, ale sądzę, że miał z tym coś wspólnego internet.
- Oj, chodźcie już - poprosiła Emilia.
Po dwunastu godzinach twardego snu na, wcale niewygodnym, ale lepszym od ziemi posłaniu, wędrowcy wstali rześcy, wypoczęci i połamani, i natychmiast udali się na zwiedzanie miasta.
Zwiedzanie miasta polegało na przejście przez główną ulicę w poszukiwaniu targu. Po drodze przyplątała się do nich chyba cała dziatwa tego miejsca i mieli teraz niezłą obstawę. Na szczęście, kiedy mijali równie ściśle otoczonego mężczyznę, który mówił "...a pioruny waliły raz za razem, chociaż nie spadła ani jedna kropla deszczu...", część z nich się odłączyła, żeby go posłuchać.
Znaleźli wreszcie targ i wymienili skórę gryfa na broń, wodę, suchy prowiant, dużo wody, pieniądze, więcej wody i jeszcze kilka przydatnych przedmiotów.
Tak zaopatrzeni udali się w dalszą drogę.
______________________________________________________
Wesołego Mikołaja! Tu macie prezent ode mnie. Jeszcze raz wesołych mikołajek!
Cóż po pierwsze to mam takie pytanie:
OdpowiedzUsuńJak mogli stać pod drzwiami budowli, która nie miała drzwi? (wiem czepiam się, ale pierwszy raz mogę ci coś wytknąć :D )
Biedne zawszone człowieki, współczuję im. Mieli szczęście, że Weronika zawsze jest tak przygotowana:)
Jestem zadowolona z tego prezentu na mikołajki, bardzo mi się podoba!
Pozdrawiam!
Dobra, dobra. Też się cieszę.
UsuńOj tam, te moje drzwi były metaforyczne. Tam w domyśle jest pod wejściem. I jeszcze była taka piosenka, że biegiem idę na plaże. No dobra, tyle z mojej gafy. I raczej tego nie poprawię, bo jestem zbyt leniwa (i dla mnie błędu nie ma :P).
Ano, zawszone człowieki to przykra sprawa. Weronika jest do wszystkiego przygotowana, poza tym do czego przygotowana nie jest :)
Cieszę się, że podoba Ci się mój prezent na mikołajki. Ja dziękuję za Twój komentarz. To dla mnie bardzo ważny prezent, znać opinię tych, którzy czytają.
Również pozdrawiam, pa pa!