środa, 24 grudnia 2014

Rozdział 22




ROZDZIAŁ 22
Demony pustyni

Przez cały następny dzień błąkali się w poszukiwaniu jakiejś osady albo studni, albo czegoś, gdzie mogliby się zaopatrzyć w produkt najbardziej potrzebny na pustyni - wodę. Przydało by się też jedzenie. Te dranie zabrały im całe zapasy i teraz ich życie stanęło pod znakiem zapytania. Jak długo dadzą radę przetrwać bez wody i prowiantu na pustyni?
Po tej kryjówce sekty religijnej teren był niezagospodarowany przez wiele kilometrów. Pod koniec dnia doszli do wniosku, że lepiej będzie nie podróżować w pełnym słońcu. Wpadli na to rychło w czas. W kwestii przetrwania nie mieli już żadnych większych wyników, chociaż Wiktorowi przypomniała się książka, jedna z nielicznych, jakie przeczytał, a i to tylko dzięki Emilii, która zawierała mądrość nieocenioną w tym piekarniku. Mianowicie mówiła, że przez noc jest możliwość, iż materiał nasiąknie wilgocią. Nie zaszkodzi przecież spróbować, prawda?
Rano okazało się, że owszem, szmaty przez nich pozostawione są mokre, ale bez przesady. Nie zaspokoili swojego pragnienia, ale trzeba było ruszać dalej, jeśli chcieli dojść gdzieś zanim zasuszą się na śmierć.
- Podobno w odchodach słonia znajduje się dużo wody - oznajmiła Emilia ponuro.
- Fuuuu! Ble! Po co mówisz takie rzeczy? - Weronika nie była zachwycona tą informacją. - Skąd ty to niby wiesz?
- Od tego faceta, co wszędzie widzi źródła białka, jeśli wiesz co mam na myśli - odpowiedziała jej przyjaciółka.
- Dobra, jedziemy - rzekł Lederg, wsiadając na swojego wielbłąda.
- Co ty masz na sobie? - zwróciła się Weronika do swojego brata. - Oślepiasz mnie!
Wiktor dostarczył im rozrywki, przebierając się za coś w rodzaju beduina. Założył na siebie białą płachtę, zrobił turban i każdą powierzchnią ciała odbijał promienie słoneczne, tak, że aby na niego patrzeć, trzeba było zasłonić oczy.
- Chłopie, przecież ty się w tym ugotujesz - zauważył Andrzej.
- Jak te islamistki nie padają martwe chodząc w czarnych szmatach, to i mi nic się nie stanie, a biały odbija słońce - odparł spokojnie Wiktor.
- Słuchaj - zaczęła Emilia tłumiąc śmiech - ja też czytałam tę książkę, ale bez przesady. Tutaj nie ma much tse-tse i nikt nie pogryzie ciebie ani twojego psa.
- Skąd wiesz, że nie ma tu muchy tse-tse? - zaciekawił się Andrzej.
- Ej, jedziecie czy nie? - zawołała Gaudencja.
- Ruszajcie się, padlinożercy już ostrzą sobie na was zęby - dodała Juwenalis.
I znowu jechali. Wielbłądy kołysały niemiłosiernie, robiło się coraz goręcjej i warunki ogólne nie robiły się coraz bardziej komfortowe. W końcu postanowili zrobić sobie przerwę. 
Rozwinęli baldahim, żeby nie być narażonymi na bezpośrednie działanie słońca. W niedługim czasie zasnęli. Obudzili się tuż przed zachodem. Robiło się przyjemnie chłodno, kiedy słońce nie waliło w nich całą swoją mocą, ale i tak strasznie dokczało im pragnienie i przyprowadziło ze sobą przyjaciela, głód.
- Chyba mam piasek w uszach - wyjęczał Wiktor.
- Ja na pewno mam w nosie. - Juwnalis próbowała wysmarkać pył z nosa.
- A ja głupi myślałem, że nic nie przebije tego kurzu z biblioteki - wychrypiał Andrzej.
- Nie marudźcie, trzeba ruszać - powiedział Lederg.
Ruszyli i szli tak przez parę godzin zupełnie umęczeni. Trzęśli się jak w febrze, bo już od dobrej chwili panowały egipskie ciemności i temperatura gwałtownie spadła. Cali mokrzy od potu po upale dnia, zdezorientowani błąkali się w mroku, słysząc tylko szelest piasku i swoje wierzchowce.
- Zatrzymajmy się i rozpalmy ognisko - zaproponowała Weronika szczękając zębami.
- Ona ma racje - poparła ją Emilia. - Popadamy ze skrajności w skrajność w tych temperaturach. Zachorujemy i umrzemy tu osamotnieni, a wysoka temperatura i piasek zakonserwują nasze ciała na przestrogę przyszłym pokoleniom.
- Chyba najpierw padlinożercy wyprawią sobie z nas ucztę? - zapytała niepewnie Gaudencja.
- Zrobimy przerwę. W tych warunkach moglibyśmy chodzić w kółko, a i tak byśmy tego nie zarejestrowali - oznajmił stanowczo Andrzej. - Kto w ogóle wpadł na taki porąbany pomysł? Od dawna powinniśmy mieć rozłożony obóz! Nie można przeżyć w takich warunkach, pewnie dlatego nigdzie nie natrafiliśmy na ślady ludzi. Tylko ci wariaci od religii pielgrzymują do swojego kamienia. To był jedyny, że ośmielę się to tak nazwać, trakt na tej przeklętej kociej kuwecie, który znaleźliśmy!
- Zgadzam się z tobą. - Zgodziła się z Andrzejem Emilia. - To nie są warunki do życia, a nie grzejemy się właśnie przy ogniu tylko dlatego, że ktoś ma manię prześladowczą i chce uciec przed nieistniejącym zagrożeniem - dodała spoglądając znacząco na Juwenalis. - Tę osobę popiera maniak, który nie umie odpuścić, a do tego wtyka nos w nieswoje sprawy! - Przeniosła wzrok na Lederga.
- Więc teraz to źle, że chcę nas jak najprędzej wyprowadzić z tej piaskownicy?! - oburzył się chłopak.
- Zanim stąd odejdziemy nabawimy się tysiąca chorób z odwodnieniem, hipotermią i udarem cieplnym na czele! - wrzasnęła Gaudencja.
- Nie wrzeszcz tak, bo sprowadzisz na nas niebezpieczeństwo - ostrzegła równie wzburzona co ruda Juwenalis, lecz ciszej od niej.
Wszyscy zachowywali się agresywnie, byli przemęczeni, sfrustrowani i zdezorientowani i byliby się na siebie rzucili, gdyby tego momentu Wiktor nie wybrał sobie na spadnięcie z wielbłąda w charakterze nieprzytomnego wora ziemniaków.
To nieco ochłodziło atmosferę. Baktrian wykonał piękny zryw, jakby chciał rzucić się do ucieczki, postąpił parę kroków i się zatrzymał, gdyż podróżnicy w jasnowidzeniu zrobili sobie małą karawanę, ustawiając się gęsiego i wiążąc wszystkie wielbłądy, żeby się nie pogubić w ciemnościach. Przymus siłowania się ze zwierzętami i sprawdzenie co z kompanem przegoniły bójkę wiszącą w powietrzu i chociaż ciągle w głębi duszy tliły się iskierki gniewu, musiały ustąpić trosce o przyjaciela w potrzebie.
O nic się już nie kłucąc, zgodnie rozbili obozowisko, jak stali i z miejsca przystąpili do sprawdzenia stanu bruneta, przy czym okazało się, że Wiktor po prostu zasnął ze zwyczajnego zmęczenia, a sen miał na tyle mocny, że nie obudził go nawet upadek, zwłaszcza, jak sam później stwierdził, że piasek zamortyzował upadek. Jego towarzysze obudzili go po wielu trudach i wysiłkach chyba samą siłą woli.
Następnego wieczoru, kiedy już od pewnego czasu błądzili i co chwila wydawało im się, że ten kamień minęli już pół godziny temu, a ta wydma albo ich śledzi, albo oni kręcą się w kółko, księżyc zastał ich kłucących się nad mocno sfatygowaną mapą. Była to ta sama mapa, którą przyjaciele dostali na początku swej podróży, a mieli ją dalej przy sobie tylko dlatego, że Andrzej bezpiecznie ukrył ją w jednej z kieszeń swoich ulubionych spodni, które tak bardzo lubił właśnie z powodu nieograniczonej, jak się mogło wydawać, liczby zakamuflowanych, pojemnych kieszeni.
- Północ jest przecież tam - wykłócał się Andrzej, który miał tylko niepewne przeczucie, odnośnie ich usytuowania odnośnie kierunków świata. - To znaczy, że przyszliśmy stąd - wskazał na mapie - i musimy iść w tą stronę, na zachód. - Machnął ręką w niesprecyzowanym kierunku.
- A po czym wnioskujesz, że tam jest północ - zapytał ze złością Lederg, wyrywając mu mapę i ustawiając się w kierunku przeciwnym do machnięcia Andrzeja. - To jest zachód. Nie wiem jak ty, ale ja nigdy nie widziałem, żeby słońce wschodziło tak bardzo na północy.
- Przecież słońce nie zawsze wschodzi równo na wszchodzie i nie zachodzi dokładnie na zachodzie. - Emilia myślała, że utarła nosa chłopakowi...
- Zauważyłaś może, że podkreśliłem słowa "tak bardzo"? - ...ale jednak nie.
- Dlaczego wy się opieracie o tak nieprecyzyjny wyznacznik kierunku, jak słońce - warknęła na nich Weronika. - Jest piękne, bezchmurne nocne niebo.
- Umiesz niby kierować się gwiazdami - niedowierzała Juwenalis, a Gaudencja prychnęła śmiechem.
W szatynce zawrzała krew. Jedną z jej licznych pasji były właśnie gwiazdy. Umiała chyba każdą konstelację na pamięć łącznie z planetami i różnym ich ułożeniem, w zależności od położenia Ziemi. Dokładnością map nieba przewyższyłaby nawet astrologa.
- Oczywiście - stwierdziła z wyższością pewna swego. - Trzeba tylko... - I urwała, ponieważ dotarło do niej, że przeoczyła pewien drobny fakt, o którym Juwenalis, jak można było wnioskować po złośliwym błysku w jej oczach, pamiętała. a mianowicie to, że nie znajdują się na Ziemi.
- No i co się przechwalasz, jak gówno wiesz. - Lederg spojrzał na nią z pogardą. - Ale masz rację, Strzała Centaura wskazuje akurat w tę stronę, w którą powinniśmy się udać. Wystarczy się nią kierować, a już nie zabłądzimy.
Ruszyli w dalszą drogę w paskudnych nastrojach. Jechali w milczeniu, tylko od czasu do czasu ktoś prychał gniewnie, albo wzdychał z rozgoryczeniem.
Przez następne dni robiło się coraz gorzej. Sprzeczki wybuchały co pięć minut, a dzień bez potężnej awantury uznawano za dzień stracony. Tylko Wiktor nie brał udziału w kłótniach. Ściślej mówiąc, w ogóle się nie odzywał, tylko patrzył na swoich towarzyszy i nie rozumiał co się dzieje. Raz chciał złagodzić konflikt i udało mu się to o tyle, że wszyscy się zjednoczyli na krótki moment przeciw niemu.
Piątego dnia od ich ucieczki natrafili wreszcie na ludzi. Była to rodzina beduinów, która przygarnęła ich do siebie po tym, jak opowiedzieli im o swoich przygodach, o tym, jak ich uwięziono i jak zabrano im wodę, jedzenie i, w większej części, broń.
Wydawać by się mogło, że po zjedzeniu i napiciu się zaprzestaną ciągłych walk, ale jednak nie. Tego samego dnia, w którym poznali swoich dobroczyńców, znowu wszczęli kłótnię.
- O co się tak sprzeczacie? - zapytał ich Gregory, ojciec rodziny.
Spojrzeli niepewnie na siebie. Nikt z nich nie znał odpowiedzi na to pytanie. Nie potrzebowali powodu do zrobienia awantury, liczyło się to, żeby się sprzeczać.
- Oni tak cały czas - oznajmił Wiktor, który stał z boku. - Nie mam pojęcia co w nich wstąpiło.
- Rozumiem - powiedział Gregory, nie dając reszcie dojść do głosu, bo po słowach Wiktora wszyscy otworzyli usta, żeby go zakrzyczeć na śmierć, bo jak on się może wtrącać. - No moi drodzy, towarzyszy wam demon, duch pustyni, złośliwy dżinn.
- A czy dżiny to nie są takie istoty spełniające życzenia? - zdziwił się Wiktor.
- Ja myślałam, że ich nie obchodzą ludzie, chyba że im zagrażają albo coś takiego, ale tak ogólnie są neutralnie nastawione do ludzi - stwierdziła Gaudencja.
- Dżiny są jak ludzie - wyjaśnił Gregory. - Mogą być miłe, przyjazne, nieufne, dobre, złe. Wasz jest złośliwy. Dla żartów nastraja was przeciw sobie, dlatego dochodzi między wami do tarć.
- A niby czemu nie ma wpływu na Wiktora? - spytała Weronika z pretensją w głosie.
- Cóż, przed dżinami można się chronić. Masz może jakiś amulet chłopcze?
Weronika prychnęła.
- On nie nosi niczego innego niż ten złom, który sam sobie kiedyś zrobił.
Gregory pokiwał głową, jakby już wszystko zrozumiał, potem zapewnił ich, że nie muszą się martwić, on pozbędzie się tego demona.
Następnego dnia, już po egzorcyzmie, uznali, że pora ruszać w dalszą drogę. Kiedy ich gospodarz dowiedział się, w którą stronę zmierzają, próbował odwieść ich od tego zamiaru.
- Nie możecie tam teraz iść. W tamtych rejonach są gniazda ptaków Anzu. Teraz mają gody. To się źle dla was skończy.
- Nie mamy czasu, żeby przejmować się jakimś ptakiem - powiedział Lederg.
- Czy to jakiś gatunek na wyginięciu? - zainteresowała się Emilia.
- Nie - odpowiedział Gregory - choć wielu by chciało, żeby tak było.
- No to nie ma problemu - stwierdziła Weronika.
- Nie lekceważcie Anzu - ostrzegł ich Gregory. - To naprawdę groźne zwierze.
- Wyszliśmy cało ze szponów gryfa - oznajmiła Juwenalis. - W czym Anzu może być groźniejszy?
Mężczyzna już chciał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował.
- Jesteście świadomi na co się porywacie? - zapytał zamiast tego, a oni przytaknęli głowami.
______________________________________________
Witam! Chciałabym życzyć wszystkim Wesołych Świąt. 
Tak więc: Wesołych Świąt!
To tyle ode mnie. 
Pozdrawiam!
Pa!

wtorek, 9 września 2014

Rozdział 21




ROZDZIAŁ 21
Ucieczka


   - Czy ktoś ma pomysł, jak do tego wszystkiego doszło? - zapytał Wiktor przyjaciół.
   Znajdowali się w zapadłej z nagła ciemności nocy i rozpalali ognisko po omacku.
   - Cholera, nie pchajcie się tak wszyscy! - syknął zirytowany Lederg. - Weronika, daj te twoje popałki, czy jak im tam.
   - ZApałki - mruknęła szatynka.
   - Andrzej, przynieś więcej tego drewna - ciągnął dalej Lederg. - A ty, Juw, pomóż mi to układać. Reszta niech zrobi coś sensownego, na przykład obóz.
   Kiedy wszystko było gotowe, Wiktor ponowił pytanie.
   - Trochę dziwnie wyszło, ale jesteśmy na zewnątrz i to się liczy, nie? - Gaudencja wzruszyła ramionami.
   - I jeszcze mamy prawie wszystkie rzeczy, to niemal cud - dodała Weronika.
   - I tak uważam, że powinniśmy iść jeszcze dalej - powiedziała Juwenalis.
   - Daj spokój. - Andrzej przewrócił oczami. - Już widzę tę ogromną armię, która za nami podąża.
   - Nie śmiej się. Mi się wydaje, że mają całką pokaźną armię - oznajmiła Juwenalis.
   - Nie zaczynajcie kłótni - poprosiła Emilia.
   - Ale mi się chce spać. - Weronika stłumiła ziewnięcie. - Mam dość przygód na dziś.
   - No to dobranoc - życzyła wszystkim Gaudencja, a wszyscy jej odpowiedzieli tym samym i z wolna pozapadali w sen, z rzadka tylko mówiąc zdania typu; "Co ja sobie wtedy myślałam?" i "Jakim cudem to się udało?".
   W końcu, tylko Wiktor leżał, otoczony głębokimi oddechami śpiących towarzyszy i wpatrywał się w gwiazdy rozpamiętując niedawne wydarzenia. To było tak...

   Obudziła go Lilia, a kiedy upewniła się, że już nie śpi podeszła do Emilii i również zaczęła potrząsać ją za ramię, póki nie osiągnęła pożądanych rezultatów.
   Przy śniadaniu zapytał Lilię, gdzie są, ale ona wzruszyła tylko ramionami, dając do zrozumienia, że to nieistotne.
   Potem poszli zwiedzać. Ogólnie wszędzie wisiały pajęczyny, a kurzu było więcej niż piasku na pustyni. W sumie, w niemal każdym pomieszczeniu wyglądało tak, jak w ich "sypialni". 
   Kompleks sal i korytarzy był ogromny, tworzył istny labirynt, a zwiedzali tylko jedno piętro. Na więcej nie pozwoliła im ich przewodniczka. Kiedy tylko dochodzili do jakichkolwiek schodów, ona skręcała w niezauważony przez nich boczny korytarz.
   Po zwiedzaniu zaczęło się planowanie "wielkiej ucieczki". Lilia zaprowadziła ich do większej i zdecydowanie czystrzej sali, gdzie zastali Violę, Lucifera i jakiegoś mężczyznę, czytającego książkę, który jednak wyszedł, gdy tylko weszli.
   - Kto to był? - zainteresowała się Weronika.
   - Nie ważne - odparła lakkonicznie Viola. 
   Czytała jakieś papiery i Weronika po prostu nie mogła się powstrzymać.
   - Co to jest?
   - Nic specjalnego.
   - Czy ty musisz to robić? - zapytała Emilia, ponieważ szatynka wyraźnie chciała kontynuować wypytywanie. - Co cię to obchodzi. Nas to nie dotyczy, odczep się od tego.
   - Dziękuję - powiedziała Viola, odkładając dokumenty. - Naradziliśmy się i być może jeden z tych pomysłów uda się zrealizować i zakończyć sukcesem. - Podała im kartki, nie te które czytała, kiedy weszli, tylko inne. Wiktor zaczął się zastanawiać, skąd oni mają tyle papieru, czy też papirusu.
   Juwenalis otrzymała zapiski, a zaraz potem, swoim zwyczajem, zaczęli je sobie wyrywać.
   - Co wy wyprawiacie? - Lucifer był autentycznie zaskoczony ich zachowaniem.
   Trochę się zmieszali, jednak ich zawstydzenie nie miało czasu się rozgościć. 
   Ktoś otworzył gwałtownie drzwi i krzyknął coś w rodzaju: Szybko! Potrzebujemy wsparcia! - czy jakoś tak i troje spiskowców natychmiast wybiegło, nie zostawiając żadnych specjalnych poleceń, jeśli uznać kategoryczny zakaz ruszania się stąd na krok za przyjacielską luźną uwagę. Ot, taka drobna sugestia.
   - Jak myślicie, co się stało? - zapytała Gaudencja.
   - Nie wiem. - Andrzej wzruszył ramionami.
   - Teraz możemy spokjnie przejrzeć plany ucieczki - zauważył Lederg.
   - Myślicie, że Lilia jest niemową? - Weronika zignorowała mroczną aurę i grozę wiszącą w powietrzu.
   - Może po prostu jest oszczędna w słowa? - przypuścił Lederg. - Jak nie czytasz, to oddaj - dodał, gdyż aktualnie to Weronika była w posiadaniu kartek.
   - Moje - burknęła, przyciskając strony do łona.
   Zdążyła przeczytać dopiero kilka zdań, kiedy rozległ się krzyk. Ale nie taki zwyczajny. Bardziej coś jakby strachliwa panienka w ciemnym lesie została znienacka zaatakowana przez zombie z narzędziami tortur, typu piórka i wszystko czym można łaskotać. Albo tak na kształt wielkiej fanki, która zobaczyła swoją ulubioną gwiazdę, tylko z większą grozą.
   A najgorsze było to, że krzyk ten rozległ się bardzo blisko.
   - Spadamy? - zapytał Wiktor z nadzieją, a potem dodał już bez niej - Czy ratujemy?
   - Zależy jak wyjdzie - oznajmiła zdecydowanie Emilia już w drzwiach.
   Pobiegli korytarzem. Prowadziła Weronika, a za nią leciały kartki, które wypuściła z rąk. Następny w kolejce biegł Andrzej rycząc:
   - Co robisz kretynko! To było ważne.
   Po nim gnała Juwenalis, która zawołała przytomnie:
   - To nadal jest ważne!
   Na zakręcie wyhamowali trochę i w kupie wpadli na schody. Dwa piętra wyżej bez tchu zatrzymali się. Nie dlatego, że nie mieli sił biec dalej, za przyczynę można było uznać raczej miłych panów z bronią w rękach.
   Po wymianie uprzejmości i zapoznaniu się lepiej, zostali odprowadzeni przed oblicze potomka dyktatora, o którym opowiadała im Viola.
   Wciąż znajdowali się w tym samym budynku i choć wyższe piętra zajmowały mniej powierzchni, a może właśnie z tego powodu, wreszcie odgadli gdzie się znajdują. Niech będzie, wystrój wnętrz też pomógł, w każdym razie byli w świątyni na środku placu, do którego trafili na samym początku w czasie modlitwy.
   Mężczyzna, rządzący tą polis, siedział z głową wspartą na ręce i przypatrywał im się zaciekawiony.
   - Eee... - zaczął niepewnie Andrzej. - Wypuść nas ty tyranie? - zaproponował wreszcie.
   Tyran uśmiechnął się i wstał.
   - Całkiem nieźle - pochwalił. - Szczerze mówiąc, jesteś jednym z nielicznych, którzy nazwali mnie tyranem. I, jeśli się zastanowić, wysunęli żądanie. Zazwyczaj błagają. Vladimir, uścisnąłbym wam ręce, gdyby nie to, że macie je związane za plecami.
   - To może by tak łaskawy uzurpator poprosił stróżów o rozwiązanie nam rączek, aby zasadom dobrego wychowania stało się zadość? - powiedziała Weronika, to co akurat ślina jej na język przyniosła, a potem zastanowiła się, i nie tylko ona, co właściwie wygaduje.
   - Nie rozumiem, czemu jesteście do mnie tak wrogo nastawieni. Czyżby moja ukochana cioteczka Viola naopowiadała wam tych okropnych rzeczy, którymi tak lubi raczyć swoich gości?
   - Właściwie, jakby się nad tym pomyśleć, to w ogóle nikt nam nic nie mówił o współcześnie piastującym pieczę nad miastem - powiedziała powoli, z namysłem i najrozwleklej jak potrafiła Juwenalis. Zauważyła coś, co dawało pewne nadzieje.
   - Ach, więc poznaliście naszą historię - domyślił się. - To stare dzieje.
   Juwenalis próbowała zwrócić uwagę Lederga, który stał obok niej. Udało jej się nieznacznie, jak miała nadzieję, kopnąć go w kostkę.
   - Co robisz? - zapytał z wyrzutem, ale przynajmniej szeptem.
   Minimalnie ruszyła głową, brodą wskazując jeden z bocznych korytarzy. Lederg spojrzał w tamtą stronę, ale nic nie zobaczył. Już chciał zapytać Juwenalis o co jej chodziło, gdy również to zauważył.
    Niemal niezauważalnie korytarzem przebiegła dwójka dzieciaków, za nimi jeden dorosły mężczyzna, a po nich biegła w przeciwną stronę Viola. Popatrzyła na nich przelotnie, dając do zrozumienia, że wie o ich położeniu.
   - To, że meteoryt rąbnął w tutejszą ziemię paręset lat temu, to rzeczywiście "stare dzieje" - zgodziła się z Vladimirem Emilia - ale tutaj ludzie wciąż nie mają wolności wyboru, swoich praw i dobrego życia doczesnego.
   - Zaraz. - Weronika znowu musiała wyjaśnić nurtujące ją kwestie. - Viola jest twoją ciotką.
   - Sądzę, że można to tak określić. Ona jest przyrodnią siostrą mojego ojca. Nie przypuszczam, by chwaliła się tym wszystkim na prawo i lewo. A teraz życzę wam miłego pobytu na terenie naszego więzienia, ja tymczasem muszę dopilnować, by wyłapano pozostałych intruzów.
   - Zaraz! - zaprotestował Andrzej. - Niby pod jakim zarzutem nas aresztujesz?
   - Przecież jestem tyranem, nie muszę mieć powodu, prawda? Ale skoro tak bardzo chcesz... Co powiesz na spiskowanie z niebezpieczną grupą rebeliantów, włamanie do świętego miejsca i obrazę samego Boga, poprzez znieważenie mnie? Zabrać ich!
   - Serio?! Pod jakim zarzutem? - zapytała Emilia, kiedy już brutalnie wepchnięto ich do celi. - Ty myślisz, że co to jest, amerykański film?
   - Po pierwsze nie krytykuj mnie, bo sama nie zrobiłaś nic, a po drugie pamiętaj o tym gdzie i z kim jesteś - powiedział półgłosem Andrzej.
Rozejrzeli się niespokojnie, ale wyglądało na to, że nikt nie usłyszał ich krótkiej wymiany zdań. Za to wszyscy byli zajęci rozplątywaniem sobie nawzajem więzów.
  - Nie no! Świetnie! - zezłościła się Weronika. - Zawsze marzyłam o tym, żeby zostać zamknięta w suchym, dusznym, śmierdzącym i ciemnym nieokreślonym czymś, bo loch to na bank nie jest!
- Ugh! - skrzywiła się Gaudencja. - Tu rzeczywiście śmierdzi.
W ich więzieniu unosił się zapach rodem z zoo i był ku temu powód. Tuż obok nich, oddzielone lichym murem, znajdowały się ich własne wielbłądy.
Widocznie cele dla ludzi były w tym samym miejscu, co boksy dla zwierząt. Pewnie po to, żeby było wygodniej znaleźć się w tym wszystkim oprawcom.
Paliła się jedna pochodnia, dająca mizerne oświetlenie. Nikogo oprócz nich nie było w tym, pożal się Boże, lochu.
Lederg podszedł do krat, które wbrew jego przypuszczeniom nie okazały się zardzewiałe. Wręcz przeciwnie sprawiały wrażenie całkowicie nowych i mocnych. W tej chwili chłopak pożałował, że nie ma z nimi papug. Mogłyby im pomóc jakoś się wydostać. Chociażby podać tamte wielkie klucze, których pęk, jak w każdej rasowej bajce, wisiał na zardzewiałym kołku. Niestety, nie było śpiącego strażnika, by mogły być przypięte do jego pasa lub wystawać z kieszeni.
- Patrzcie! - zawołała oburzona Weronika. - Nawet nie zadali sobie trudu, żeby ściągnąć z nich to wszystko.
Nikt się nie zainteresował na tyle, aby chociaż spojrzeć w stronę szatynki, oskarżycielskim gestem wskazującej ich wielbłądy przez szczelinę w murze. Zwierzęta rzeczywiście wciąż miały na sobie siodła i niemal cały dobytek przyjaciół.
- A co się będą przejmować cudzymi wielbłądami. - Andrzej wzruszył ramionami.
- Właśnie. - Wiktor podzielił zdanie przyjaciela. - Żeby jeszcze mieli je wykorzystać. Ale oni chyba nie mogą opuszczać tej polis, z tego co mówiła Viola.
- Może jej chodziło o zwykłych obywateli, a nie o militarne służby - wysunęła supozycję Juwenalis.
- Możliwe - zgodziła się Gaudencja i wyciągnęła się na podłodze.
- Co ty robisz? - zdziwił się Lederg.
- A co? Myślałeś, że będę chodzić w kółko i bić głową w ścianę? - Gaudencja całkowicie pominęła to, że pogodzenie tych dwóch czynności w tym samym czasie graniczyłoby z cudem. Przynajmniej w tym pomieszczeniu.
- No chyba sobie kpisz! Naprawdę masz zamiar leżeć bezczynnie, zamiast coś zrobić? - Ledergowi trudno było zrozumieć rudą.
- Myślenie nie wymaga pozycji stojącej - odparła spokojnie dziewczyna, zakładając ręce za głowę.
Po krótkim namyśle wszyscy zgodzili się z jej rozumowaniem i porozsiadali się na ziemi. Wszyscy oprócz Weroniki, która stanęła przy kracie i oparła głowę o pręty.
Chwilę później do ich więzienia weszło dwóch mężczyzn. Mieli specyficzny ubiór straży, więc przyjaciołom udało się wywnioskować, kim są ci ludzie. Było by to trudniejsze, gdyby przybysze byli ubrani na przykład w stroje clownów, ale na całe szczęście tak się nie zdarzyło. 
Nie zwrócili uwagi na więźniów. Od razu podeszli szybkim krokiem do baktrianów. Osadzeńcy mieli nadzieję, że zbyt szybko, co skutkowałoby opluciem żandarmów, ale nie. Drugi raz nadzieja zakiełkowała w ich sercach, kiedy tamci dwaj zaczęli sprawdzać stan wielbłądów. Zawsze istniała możliwość, że któryś z nich straci rękę lub choćby palec. Lecz i tym razem ich oczekiwania się nie spełniły.
Podczas oględzin przeprowadzona została ciekawa rozmowa.
- Nada się czy nie nada? - mruczał do siebie jeden z mężczyzn.
- Nadadzą się - stwierdził drugi. - A nawet gdyby nie, to i tak musielibyśmy się zadowolić tym, co jest.
    - Taa... - westchnął ciężko jego towarzysz. - Czemu on wyskoczył z tym tak nagle?
- A on to tak zawsze. Już to mu wpadnie jakiś pomysł do głowy i nie ma rady, od razu trzeba wykonać.
- Ale na nawracanie niewiernych trzeba więcej niż nasze oddziały mają. I ludzi, i jedzenia, i...
- Wiem, wiem - uspokoił go drugi. - Ale sam widziałeś, że samym głoszeniem wiary nic nie zdziałaliśmy. Sam mówiłeś, słowa nic nie dały, pokojowo nic nie osiągniemy, trzeba działać, nie przebierając w środkach. Inaczej Wielki znów nas pokara.
Skończyli i skierowali się ku wyjściu.
- To było podczas mowy motywującej do nowych.
- Bardzo dobrej, moim zdaniem.
- No tak, ale wiesz, że...
Więcej już nie dało się zrozumieć z celi niewierzących, a po kilku sekundach nie było słychać nawet echa głosu tamtej dwójki.
- Słyszeliście to? - szepnęła Weronika.
- Nie - odparła zgryźliwie Emilia. - Dopiero co wróciłam ze spaceru, co mnie ominęło?
- Wypraw krzyżowych im się zachciało - powiedział z niesmakiem Wiktor, a Andrzej, który właśnie rzucał Emilii niechętne spojrzenie, zmienił front i posłał mu kuksańca w bok. - Dlaczego zawsze ja? - wymamrotał brunet i zamilkł.
- Myślicie, że oni to na poważnie? - zapytała cicho Juwenalis.
- Sądzę, że na bardzo poważnie - stwierdziła Gaudencja. - Ci ludzie tutaj to kompletne świry i fanatycy religijni.
- Muszą tacy być, bo inaczej skończyliby tak, jak my - zauważył Lederg. - À propos, czy ktoś może już wpadł na pomysł, jak nas stąd wyciągnąć?
- Musi być jakiś sposób - powiedziała Weronika, podchodząc do swojej szczeliny w murze, przez którą można było zobaczyć wielbłądy. - Przecież Viola mówiła, że niektórym udało się uciec.
Przez chwilę tępo patrzyła się w otwór w ścianie. W końcu coś jej zaświtało. Jakby tak przez to przejść? Niestety, była to tylko cienka szpara, nikt nie zdołałby się przez nią przecisnąć. Ale gdyby tak poszerzyć? Też do bani, zanim zrobiliby odpowiednich rozmiarów dziurę, to tamci w imię wiary zmasakrowaliby już pół kontynentu. Poza tym znaleźliby się w boksie dla zwierząt. Co by to dało? Pomijając już fakt, że zrobiliby hałas i ściągnęli straż, ciągle byliby w tym samym pomieszczeniu.
- Tak właściwie to co chcą z nami zrobić? - zastanowiła się na głos. - Przecież nie będą nas tu przetrzymywali w nieskończoność.
- Nie wiem, ale przyszłość nie rysuje się nam w jasnych barwach - oznajmił ponuro Andrzej.
Do Weroniki w całej okazałości dotarła beznadziejność ich położenia. Odwróciła się od kontemplowanej jeszcze przed chwilą szczeliny, oparła się o ścianę i chciała się po niej osunąć, demonstrując światu swoje załamanie, kiedy mur nie wytrzymał i runął pierwszy, a zaraz za nim poleciała dziewczyna.
Nie narobili nawet zbyt wielkiego hałasu, ale zawsze istniało ryzyko, że ktoś usłyszał i jakiś nadgorliwy służbista przybiegnie zobaczyć co się stało.
- Auuu! - jęknęła szatynka rozcierając bolące miejsca. - Mój tyłek, moje ręce, moje wszystko.
- Nie marudź tylko weź się do roboty - rozkazała Juwenalis, która już zaczęła naprawiać mur.
- Po co ty to robisz? - zapytał zniecierpliwiony Lederg. On sam przeszedł właśnie do wyjścia na korytarz, żeby zobaczyć czy nikt nie idzie.
- A jak kogoś innego tu zamkną? Niech też ma szansę ucieczki - odparła.
- Chyba raczej sprawdzą jak się wydostaliśmy? - powiedziała z powątpiewaniem Gaudencja.
- Na pewno nie sprawdzą - Wiktor swoją niezachwianą pewnością mógł miażdżyć skały. Szybko przyłączył się do blondynki, budując na nowo szansę wolności ich następcom.
W tym czasie Emilia zdążyła stwierdzić, że tylna ściana boksu jest tak naprawdę wrotami, przez które są wprowadzane zwierzęta. Na ich nieszczęście były zamknięte na cztery spusty. Wyglądnęła przez dziurę po sęku. Niewiele udało jej się zobaczyć, ale dużo wolnej przestrzeni za kratami bramy i brak ludzi, jeśli nie liczyć jednego strażnika, świadczyły o tym, że są o krok od wyrwania się na swobodę.
Andrzej i Gaudencja sprawdzili czy z wielbłądami wszystko w porządku, co miało tyle sensu ile bakłażan rysujący abstrakcyjną wizję gospodarki miejskiej, skoro przed chwilą miały przegląd. Przepatrzyli też juki, żeby przekonać się co zginęło, bo nie wierzyli, że nic. Oczywiście, zabrano im najpotrzebniejsze rzeczy. Wodę i prowiant.
  Ewidentnie to Weronika napracowała się najbardziej z nich wszystkich. Stała obrażona na wszechświat i marudziła, doprowadzając tym kompanów do szewskiej pasji. Za każdym razem, kiedy ktoś zwrócił jej uwagę fochała się coraz bardziej.
Emilia zastanawiała się jak otworzyć odrzwia, które były zaprojektowane na obsługę od przeciwnej im strony, gdy Lederg syknął ostrzegawczo.
Wszyscy zamarli w bezruchu. Zaprzestali nawet oddychania. Lederg w tempie ekspresowym bezszelestnie znalazł się z powrotem przy nich. Wiktora i Juwenalis, którzy zastygli przy na wpół odbudowanym murze, odblokowało.
- Ruszcie się - szepnęła nagląco dziewczyna. - Właźcie do celi, już!
Wszyscy naraz ruszyli do swojego więzienia, omal nie niszcząc odbudowanej już do połowy ściany, jak również razem zaczęli się przepychać, by dokończyć dzieło Juwenalis i Wiktora, przy czym prawie zburzyli mur po raz drugi. W końcu doszli do pewnego porozumienia i pięć osób cofnęło się, żeby ci co zaczęli kontynuowali swoją pracę.
Po chwili ciszy, jaka się rozległa, gdy zaprzestali przepychanek, usłyszeli jakieś wołania. Woleli się nie zagłębiać w to, kto do kogo i co krzyczał, tylko wziąć się do roboty.
Wiktor i Juwenalis robili dość jednoznaczny hałas, więc reszta starała się hałasować jeszcze bardziej. Może z wyjątkiem Weroniki, która zaczęła zbierać z podłogi kamienie. Najlepszy rezultat uzyskała Gaudencja, wykonując Arię o Wolności, własnego pomysłu, wykonania i fałszu. Jednak niezależnie od ich wysiłku dźwięki renowacji przebijały się przez ten harmider.
W końcu z korytarza nadpłynął migotliwy blask pochodni, zwiastując przybywającego strażnika. Z podziwu godną trzeźwością umysłu nie przestali nagle krzyczeć, gdyż to mogłoby się wydać podejrzane. Może odrobinę ściszyli głosy i upozorowali kłótnię między sobą. W momencie, w którym wartownik pojawił się w drzwiach, Weronika zrobiła użytek ze swoich kamieni. Stuk nie brzmiał dokładnie tak jak ten, powstający przy odbudowie, ale zawsze.
- Cisza! - rozkazał od progu mężczyzna.  - Przestańcie się tak drzeć.
Zgodnie rzucili mu wiele mówiące spojrzenie i z ulgą przestali wrzeszczeć. W zapadłej ciszy usłyszeli wołanie:
- Młody, wracaj! Zostaw ich tam, zaraz zaczyna się nabożeństwo!
Idź, błagam cię, idź! - krzyczał w myślach Wiktor.
Ogólnie wszyscy mieli wielką nadzieję, że w pomieszczeniu jest wystarczająco ciemno, by cegły luzem i nie do końca odbudowany mur nie rzucały się zbytnio w oczy.
Osobnik nazwany młodym spojrzał przez ramię na korytarz, a potem na nich. Zrobił jeden niepewny krok, ale znów rozległ się krzyk i młody niechętnie ruszył z powrotem do kolegów. Wiktor przysiągłby, że usłyszał głos z oddali:
- Ech, na początku każden jest taki wyrywny. Nadgorliwce jedne.
Więźniowie stali bez ruchu i nasłuchiwali. Wkrótce usłyszeli dźwięk, nasuwający na myśl wizję grubych, ciężkich drzwi, niemożliwych do sforsowania, przynajmniej przez nich, właśnie zamkniętych na głucho.
Lederg podszedł do lichego muru i delikatnie popchnął. Kamienie zwaliły się na ziemię z lekkim grzechotem.
Przeszli przez rumowisko i skupili się przy drzwiach, prowadzących ku wolności. Gaudencji udało się stwierdzić, że strażnik, którego wcześniej widziała Emilia, wciąż jest na swoim miejscu.
Andrzej usłyszał chrzęst za plecami. Odwrócił się.
- Co wy robicie? - zapytał Wiktora i Juwenalis, którzy już zabrali się do swojej ulubionej pracy. - Nie czas teraz na to! Nie wiemy, jak długo będą zajęci. Musimy się streszczać.
Juwenalis wzruszyła ramionami.
- I tak na razie nie mamy żadnych możliwości - stwierdziła. - Nawet gdyby jakimś cudem udało się nam otworzyć te drzwi, to ten tam zaalarmuje wszystkich.
- Może on niekoniecznie jest przeszkodą - powiedziała powoli Emilia. Głowy wszystkich zwróciły się w jej stronę. - Może uda nam się zrobić coś...
- Co skłoniłoby go do otwarcia tych pieprzonych wrót! - dokończył Andrzej, któremu zawsze łatwo przychodziło myślenie w stanie furii, a był już naprawdę wściekły.
- Trzeba się zastanowić, co takiego zmusiłoby go do natychmiastowej reakcji - powiedział Lederg. - Żeby nie miał czasu zaalarmować innych.
- I trzeba wymyślić to szybko - dodała Juwenalis. - Przecież on też musi iść wznosić modły.
- To idealny czas na ucieczkę - zauważył Wiktor. - Akurat wszyscy będą na placu.
- Tego nie wiesz. - Weronika po prostu nie mogła sobie odmówić czepialstwa. - Równie dobrze mogą przyjść tu i złożyć ofiarę z kozy. Zaraz! To jest to!
- Co?! - krzyknęli pozostali.
- Oni potrzebują wielbłądów, sami tak powiedzieli - mówiła bardziej do siebie niż do nich. - A gdyby tak...? Przecież wtedy zaistnieje ryzyko i nie będzie miał czasu...
- Zaraz - powiedziała powoli Gaudencja. - Nie sugerujesz chyba upozorowania ataku na wielbłądy.
- Trzeba dać jakoś znak, że jesteśmy po tej stronie i narobić krzyku. - Andrzej szukał najlepszego sposobu.
- Eee... - zaczęła Emilia z okiem przy sęku, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Reszta też zapaliła się do tego pomysłu, tylko Gaudencja zgłaszała sprzeciw.
- Wy chyba żarty sobie stroicie. To nie może się udać!
- Lepiej niech się uda. I to szybko! - wtrąciła Emilia nagląco, ale nic to nie dało.
- To na razie jest nasz jedyny plan - stwierdził gniewnie Lederg. - Jak masz lepszy pomysł to śmiało, dawaj! Wszyscy czekamy z niecierpliwością.
- Hej! - krzyknęła Emilia, waląc w drzwi. - Jak chcecie mieć tu truchło zamiast wielbłądów to spoko! Ale jak nie, to lepiej go powstrzymajcie!
Krzyk był tak niespodziewany, że baktriany zaryczały, jakby naprawdę je zarzynano. Jeden nawet opluł Wiktora.
- No chyba was bździ! - ryknął potężnie. - On się na mnie zrzygał!
- Co ty do cholery robisz! - wrzasnął Lederg.
Emilia, do której były skierowanie te słowa, wciąż stała z okiem w dziurze.
- NIE!!! - wydarła się jeszcze głośniej i znów uderzyła wrota. - Skąd on ma to ostrze!!! Zostaw te wielbłądyyyy!!!!!!!!!! - Ostatnim krzykiem pobiła samą siebie. Słychać w nim było taką desperację, że człowiek miał wrażenie jakby jakiś potworny dramat rozgrywał się tuż przy nim, a to przeciągnięcie na końcu sprawiało, że czuło się potrzebę niesienia pomocy. Dodatkowo Emilia prawie całą głowę włożyła w ten sęk i do przyjaciół wreszcie dotarło, że pewnie strażnik oddalał się i dziewczyna musiała jakoś zareagować.
Kiedy już zrozumieli w czym rzecz, zareagowali prawidłowo.
- Idzie tu! Idzie tu! Idzie tu! - szeptała gorączkowo Emilia, bo  z emocji i poprzednich wrzasków nie była już zdolna do głośniejszej mowy.
Istotnie. Strażnik podszedł do wrót i załomotał w nie. 
- Hej! Co wy tam wyprawiacie?! - Zaczął gmerać przy zamknięciu.
- O matko! Coś ty narobił! Zabiją nas za to! - krzyknęła w odpowiedzi lekko zachrypnięta Weronika - aktorka roku. - Obejrzała się za siebie i serce stanęło jej w gardle. Na ścianach korytarza prowadzącego do ich cel migotało światło pochodni. I to światło było coraz bliżej.
Zamarła z przerażeniem wpatrując się w wylot tunelu. Nikt inny tego nie zauważył. Wszyscy gotowali się do obezwładnienia strażnika bramy.
Wtedy wiele rzeczy wydarzyło się w tym samym momencie. Wrota stanęły otworem, a spodziewający się jakiejś masakry strażnik, został zaatakowany przez zgraję nastolatków z, można to tak ująć, zaskoczenia. 
Weronikę wreszcie odblokowało. Nie wiadomo jakim sposobem kamulec z kopca półtora metra dalej, który kiedyś był murem, zmaterializował się w jej rękach, jak również nie jest do końca wyjaśnione jakim cudem znalazła się poza boksem szarżując na człowieka z pochodnią. Jednak efektem końcowym był mocno zaskoczony strażnik, znokautowany i przygnieciony przez pędzącą na niego górę, a przynajmniej tak to wyglądało z jego perspektywy.
Szatynka podczołgała się do niego i sprawdziła czy żyje. Stwierdziła, że owszem i pobiegła z powrotem do towarzyszy. Ci z kolei byli już na etapie otwierania bramy. Strażnik nie protestował, prawdopodobnie dlatego, że leżał nieprzytomny i związany w ich celi.
Mętnie myśląc, że jutro będzie się zwijała z bólu, Weronika chwyciła jednego wielbłąda i ruszyła w stronę przyjaciół.
Kiedy znaleźli się poza bramą polis, poczuli się znacznie lepiej. Dosiedli swoich wierzchowców. Mało brakowało, aby Wiktor przy tej okazji dwukrotnie nie skręcił sobie karku, gdy jego baktrian wstawał. Na szczęście zaparł się z całej siły i skończyło się tylko na strachu.
Jechali tak długo i tak szybko jak się tylko odważyli. Wielbłądy kołysały się w biegu, od czego dostawało się choroby morskiej, a Emilię zaczęła dodatkowo znów męczyć alergia. W końcu mieli dość i znaleźli się tutaj.
Oczywiście Wiktor nie byłby sobą, gdyby znów nie zaryzykował życiem przy zsiadaniu z wielbłąda. Wielbłąd wstając  najpierw podnosi tylne nogi i łatwo, przynajmniej brunetowi, przelecieć zwierzęciu przez głowę. Następnie wielbłąd podnosi przednią część ciała i w tedy znów łatwo, tak! mu!, zlecieć, tym razem od dupy strony. Przy zsiadaniu jest to samo, tylko w odwrotnej kolejności. Jak on tego nienawidzi. Całe szczęście, że baktriany wydawały im się korzystniejsze od dromaderów, właśnie między innymi przez ich dwa garby. 
Wiktor miał dziwne wrażenie, że na jednogarbnym dromaderze nie utrzymałby się tak łatwo. 
         /\
          |
W tym momencie zasnął, a tych, którzy się nie zorientowali, informuję, że w tym rozdziale było coś na kształt retrospekcji. Wiktor przypominał sobie i układał w głowie wszystko, co doprowadziło do tego, że wreszcie wydostali się z więzienia i na środku pustyni po ciemku rozkładali obóz. 
A! Właśnie. Deykacja. Miała być na górze, ale nie chce mi się przewijać. Może kiedyś poprawię.
(Nie musisz się bać. Nie napiszę "Szłodkiej Szabince" :P)
Mojej drogiej Sabinie, bo chciała. 
Teraz jakiś mądry cytut czy złota myśl... Hmmm...
"Zdrowy rozsądek to rzecz, której każdy potrzebuje, mało kto posiada, a nikt nie wie, że mu brakuje" ~  Benjamin Franklin
PS I co? Wątpiłaś. Twierdziłaś, że zapomnę. Ha! Mówiłam, że nie jestem Tobą i nie mam maleńkich skał pamięci w oceanie zapomnienia.

czwartek, 13 marca 2014

Rozdział 20




ROZDZIAŁ 20
Wielki Budowniczy

   Echo tych słów, które w mroku wydawały się nienaturalnie głośne, umilkło, a Wiktor ze zdumieniem odkrył, że wydobyły się one z jego własnych ust.
   - Też tak sądzę - zgodziła się z nim blada dziewczyna. - Tylko najpierw przejdźmy do komnaty obok.
   Wyszli zza kolumny, która, jak teraz zdali sobie sprawę, nie była kolumną, tylko wielkim posągiem. Drogi, zresztą krótkiej, nie oświetlała już pochodnia, ale kaganek.
   Skręcili w jedną z odnóg, dopiero po chwili uświadomili sobie, że bardziej pasuje tu określenie nawa. Przeszli przez drzwi i stanęli.
   Chłopak zaczął zapalać świece, a milcząca dziewczyna poprowadziła ich do kilku wielkich poduch, służących zapewne do siedzenia, co też uczynili.
  Sala, rozświetlona mizernym, migotliwym blaskiem, prezentowała się... smutnie. Była najwyraźniej składowiskiem, graciarnią i śmietnikiem. Przy ścianach piętrzyły się płótna, gobeliny, stosy spróchniałego drewna, które być może było kiedyś ważne, a teraz nie nadawało się nawet do spalenia. Fragmenty posągów, oplecione całunem pajęczyn, rzucały niepokojące cienie, a kawałki metalu, plączące się pod nogami, były bardzo pogiętymi naczyniami. Wśród nich dawało się również zauważyć kilka dzwonków oraz małych rozmiarów gong. Wszystko to pokryte nierówną warstwą kurzu.
   Kiedy już rozlokowali się, gdzie kto chciał, blada dziewczyna przeszła do rzeczy.
   - Witamy was w niekoniecznie naszych, niekoniecznie skromnych progach. Ten tam, to Lucifer, do niedawna Abdon, to jest moja siostra, Lilia, a ja nazywam się Viola. Jesteśmy częścią, dość licznego, społeczeństwa, które nie zgadza się z obecnym reżimem. Jednak zamiast uciekać, co jest trudne, ale wykonalne, zostaliśmy tu i pomagamy tym, którzy potrzebują pomocy. To w sumie każdy, ale nie każdy zdaje sobie z tego sprawę.
   - Kilka pytań - powiedziała Emilia. - Gdzie my właściwie jesteśmy, o co tu do cholery chodzi i jak możemy się stąd, w sensie z tej polis, wydostać?
   - Ja mam jeszcze jedno - dorzucił się Andrzej. - Co tu się wyrabia? Kogo lub co czczą ci ludzie?
   - I jeszcze - kontynuowała litanię Juwenalis - dlaczego właściwie czczą?
   - A poza tym... - chciał dołożyć Lederg, ale Viola mu przerwała.
   - Dobrze, rozumiem, że chcecie wiedzieć wszystko. W takim razie zacznijmy od początku. Dawno temu, kiedy, jak sądzę, w tej okolicy było całkiem sporo ludności i wyglądało tu też inaczej, i chodzi mi oczywiście o przyrodę - zadumała się na chwilę.
   - W każdym razie - kontynuowała - tak mniej więcej dwieście lat temu spadł na tę krainę gniew boży. Wielki Budowniczy Świata zdenerwował się i postanowił ukarać nieposłuszny mu lud i zesłał Gorejący Głaz, tak na przestrogę. Jak się pewnie domyślacie dużo żywych stało się martwymi, po prostu cud. Spłonęło doszczętnie wszystko w promieniu wielu mil. Była akurat pora sucha i doszłoby do jeszcze większych zniszczeń, na szczęście, no, jakie takie szczęście, burza piaskowa przywiała idealny materiał gaśniczy, piasek. Rozwiała też użyźniający popiół, a beduini wypasający swe stada w tych okolicach załatwili sprawę roślinności. Wracając do tematu, pożar nie przemieszczał się szybciej od wiatru. Brzmi dziwnie, bo przecież wiatr pomaga w rozprzestrzenianiu się ognia, ale głównie dzięki tej burzy, nie doszło do spalenia całego kontynentu.
  Na miejscu ocalała niewielka grupka osób, wśród nich córka pewnego człowieka o zapędach dyktatorskich. Owego człowieka nie było w okolicy, kiedy to się zdarzyło, ale z radością skorzystał z okazji i, gdy co mądrzejsi, w przeciwieństwie do tych, którzy się nie ewakuowali, wracali, aby zobaczyć co się stało z całym ich dobytkiem, tyran ten wystąpił z płomienną mową, w której zawarł błędy ludzkości, większość przykazań, de facto tworzących tutejsze prawo i wprowadził kult ocalałych, wybranych przez Wielkiego, by nieśli wieść o karze i odkupieniu (pod pewnymi warunkami).
   - I ludzie się na to zgodzili? - zapytał z niedowierzaniem Wiktor.
   - Na własnej skórze doświadczyli gniewu bożego, poza tym dyktatorski krasomówca roztoczył przed nimi wizję zbawienia zostałym i kolejne męki do końca świata tym, którzy opuszczą święte miejsce. Oczywiście byli tacy, co odeszli, byli też tacy, co zostali i próbowali się zbuntować, wreszcie dostrzegłszy swój błąd. Ci nie cieszyli się wolnością i życiem zbyt długo. W końcu buntownicy przestali wygłaszać swoje mowy na placach i zeszli do cienia, aby działać z ukrycia. Czasami komuś udawało się uciec, opuścić mury tej boskiej metropolii, ale niezbyt często. Pozostali mieszkańcy, jak bezwolne owieczki i potulne baranki żyją w tym bagnie i robią co im się każe, często nie zdając sobie sprawy z tego, że jest to wymysł jednego chorego umysłu - zakończyła, a cała jej cierpka przemowa, od początku do końca, ociekała goryczą.
   - Mówisz, jakbyś sama tam była - zauważyła Weronika.
   - Nie, ja to znam jedynie z opowieści. Moja matula pracowała dla córki dyktatora. Zwierzała jej się ze swoich trosk. Widzicie, ona wcale nie chciała tego co jej ojciec, ale nie miała wyboru.
   - Zaraz... - Mistrzyni wyłapywania najważniejszych i najdziwniejszych kawałków wypowiedzi, Weronika wychwyciła tenże kawałek. - Mówiłaś,że to wszystko wydarzyło się jakieś dwieście lat temu. Jakim cudem twoja matka mogła znać ocalałą córkę dyktatora?
   - Och, nie zauważyłaś? - zdziwiła się Viola. - Jestem elfką, właściwie pół, po matuli. Po części ja sama pamiętam, jak to wszystko się odbywało.
   - Ile konkretnie masz lat? - zapytał Wiktor.
   - Tak z półtora wieku będzie.
   - A jak to się stało, że jesteście w antyreligijnym ugrupowaniu? - Tym razem udzieliła się Emilia.
   - Ja zdecydowałam sama o swym losie. Przyłączyłam się, by walczyć o lepsze warunki bytu mieszkańców, by walczyć o prawa, niosące poprawę sytuacji tutejszej ludności i wreszcie za samych wiernych i niewiernych przykazaniom, choć w większej mierze niewiernym, gdyż ci mają gorzej. Moja siostra nawet nie zdawała sobie sprawy z naszego istnienia i nie znała mnie osobiście. Od matuli tylko wiedziała, że ma siostrę. Chcieli ją ukarać jedynie za pokrewieństwo ze mną. Pewnie pomaga im - tak myśleli. Nie mogłam pozwolić na tortury i śmierć mojej niewinnej siostrzyczki. Tak znalazła się tu Lilia. A Abdon służył u jednego uczonego, który na swoje nieszczęście zawędrował w te strony. Zanim to się jednak stało, uczył chłopca. Teraz Lucifer jest jednym z niewielu wyedukowanych w naszej społeczności. Oczywiście nie jest teraz służącym, ale zazwyczaj niesie światło oraz wiedzę, dlatego nazwaliśmy go Lucifer. Każdy, kto tu się znalazł dokonał samodzielnego wyboru, jak ja, został uwolniony, jak Lilia, albo został sprowadzony tu dla własnego bezpieczeństwa, jak Lucifer i wy.
   - Sądzę, że jesteście zmęczeni. - Po raz pierwszy odezwał się Lucifer. - Już późno. Jutro zastanowimy się co dalej.
  - A jeśli chcielibyśmy odejść stąd jak najszybciej? - spytał Lederg.
   - Konkretnie stąd, czy ogólnie, z miasta? - zaciekawiła się Viola.
   - Ogólnie oczywiście - odparł Andrzej.
   - To będzie trudniejsze, ale jak już powiedział Lucifer, zastanowimy się nad tym jutro - powiedziała Viola.
   - Lilia będzie waszą przewodniczką oraz opiekunką. Zostanie tu z wami i zaprowadzi was, gdzie będzie trzeba. A teraz miłych snów - pożegnał się Lucifer i wyszedł razem z Violą.
   Liliana pogasiła większość świec, podeszła do nich z kagankiem w ręku, usadowiła się na jednej z wielkich poduch i się uśmiechnęła. Poczekała aż się wygodnie ułożą i zdmuchnęła płomyk.
   Zasnęli przy chybotliwym półblasku dwóch świec.
_____________________________________________________
Witajcie! Dzisiaj Światowy Dzień Nerek, więc wszystkim kobietom i mężczyznom życzę zdrowych nerek ;)

piątek, 14 lutego 2014

Rozdział 19




ROZDZIAŁ 19
Porwani


   Przedarli się przez gęstwinę krzaczorów, które brak liści rekompensowały sobie kolcami wielkimi i bardzo bolesnymi.
   Po przekroczeniu tej naturalnej granicy, po definitywnym opuszczeniu przez nich Finem Gard, zdarzyło się jeszcze kilka nienudnych rzeczy.
   Pierwszą z nich było spotkanie bliskiego stopnia z jadowitą damą.
   Weronika, krwawiąc z zadrapań, pierwsza poruszyła temat, który niepokoił ich wszystkich.
   - Coś tu się nie zgadza - zagadnęła. - Na lekcjach zawsze uczyliśmy się, że nie ma tak, że tu jest równikowy, stop, tu jest sawanna, stop, a tu jest pustynia.
   - Co? - zapytał Wiktor, żeby tylko pokłócić się z siostrą.
   - Och, doskonale wiesz, o co chodzi - powiedziała znużona Emilia.
   - Nie ma wyraźnych granic pomiędzy nimi - zacytował Andrzej ich nauczycielkę geografii. Przyszło mu to o tyle łatwo, że rzeczona kobieta mówiła niemal basem. - Zdaje się, że to miałaś na myśli.
   Weronika potaknęła.
   - No, a tu jest trawa po pas i nagle, bum! Półpustynne krzaczki.
   Idącej w tyle Juwenalis wpadło w oko coś dziwnego. Lederg, który szedł przed nią miał dziwny pakunek.
   - Lederg- zaczęła niepewnie - czy ty masz ze sobą drwa?
   Czoło pochodu odwróciło się, a Gaudencja wychyliła się zza pleców blondynki. Chłopak poczuł się trochę nieswojo.
   - Tak, to jest drewno, przeznaczone na opał - rozwiał wszelkie wątpliwości.
   - Po co ci drewno na pustyni - zapytała delikatnie Gaudencja.
   Na pustyni, jak powszechnie wiadomo, jest albo gorąco, albo skwar, nie zamierzali rozpalać ognisk, w celu pieczenia mięsa, które w wysokiej temperaturze i tak szybko by się zepsuło, tym bardziej nie pojmowali zachowania Ledrega.
   Nagle Emilia doznała olśnienia.
   - Idioci - skomplementowała siebie i bliskich
   - O co ci chodzi? - spytał Andrzej.
   - Amplituda - jęknęła ta olśniona. - Dzienna! - dodała, jakby to pogarszało sprawę.
   Weronice, która rozumiała się z przyjaciółką w pół słowa, przypomniały się odległe lekcje w szkole.
   - O matko - wyszeptała ze zgrozą. - To spada poniżej zera.
   Teraz nawet Andrzej i Wiktor zrozumieli, że różnica temperatur na pustyni w ciągu doby jest duża. Ba! Bardzo duża.
  Przebyli już duży dystans i pora była bardziej wieczorna, kiedy dotarli do jakichś skał, Weronice niebezpiecznie przypominały one Lwią Skałę, i postanowili tam się przespać.
   Mieli zamiar rozbić obóz, kiedy usłyszeli w trawie ostrzegawcze syknięcie.
  - Kobra - powiedziała dramatycznym szeptem Emilia.
  - Ten wąż, który pluje jadem? - upewniła się Weronika z paniką w głosie. - I kropla tego jadu w oko i się ślepnie? - Weronika nie umiała już poprawnie ułożyć zdania.
   - Mniej więcej - potwierdził Andrzej. - A jak ukąsi, to jakbyś już umarł - dodał grobowo.
   Wiktor nic nie powiedział, bo ze strachu stracił głos.
   Troje mieszkańców tej planety było już daleko. Byli zdania, że od czegoś co atakuje szybko i pluje jadem, kiedy czuje się zagrożone, należy odejść jak najszybciej, żeby temu nie zagrażać.
   Czwórka Ziemian też na to wpadła, ale trochę później.
   Jakby ćwiczyli to od urodzenia, Emilia i Andrzej wdrapali się na skałę za sobą. Równocześnie Weronika obrała najkrótszą drogę do bezpieczeństwa, obiegając skałę. Szczęśliwie dla niej się złożyło, że stała przy krawędzi. W ostatniej chwili Andrzej i Emilia wciągnęli na górę Wiktora, na którego od początku kobra miała oko. W momencie, kiedy stopy chłopaka oderwały się od ziemi, wąż zaatakował. Spóźnił się o dwie sekundy.
   - Było gorąco - powiedział Andrzej, kiedy oddalali się w wielkim pośpiechu od "tej przeklętej skały".
   - Jedyne miejsce z gęstszą trawą i akurat tam musieliśmy się rozkładać.
   - Chcieliśmy przy skale, a nie na trawie - Wiktor zwrócił siostrze uwagę.
   Obozowisko rozbili dużo dalej, uprzednio dokładnie sprawdzając, czy nie zajmują komuś miejsca.
   Następnego ranka zaraz po obudzeniu i stwierdzeniu, że nie są martwi humor nieco im się poprawił. Poprawił się jeszcze bardziej po zjedzeniu śniadania.
   - Dobra - powiedział Andrzej. - Według mapy tam jest jakaś polis. Po niej długo nie ma niczego. Proponuję iść tam i spróbować zaopatrzyć się lepiej niż jesteśmy teraz.
   Zgodzili się i nie była to dobra decyzja.
   Należy wspomnieć, że na Imasekai nie ma bogów, kilku ani nawet jednego, za to wierzy się w los, szczęście, nadzieję i tym podobne.
   W moment po wkroczeniu na teren polis, chociaż również przed wkroczeniem można było dostrzec subtelne wskazówki, dla całej siódemki stało się jasne, że coś jest nie w porządku. Po pierwsze przy bramie, a raczej przez całe ogrodzenie, ktoś wypisał zasady, które można było nazwać tylko przykazaniami. Po drugie zaraz po przekroczeniu bramy w oczy rzucił im się wielki budynek, stojący w samym centrum, który ewidentnie był świątynią. Jeszcze jednym mogącym pomóc faktem było to, że trafili na czas modlitwy. Ludzie na ulicach trzymali się za ręce i jednym głosem prosili o wybaczenie. Oczywiście mogło to być przedstawienie albo masowa egzekucja, coś jednak podpowiadało im, że to nie to.
   Trochę pożałowali, że zgodzili się zostawić wierzchowce i broń przy bramie, ale kiedy mili i bardzo groźnie wyglądający strażnicy proszą, lepiej wykonać polecenie. Pożałowali jeszcze bardziej, kiedy wrócili do bramy, która okazała się zamknięta na głucho, a ich środki transportu zniknęły. Ktoś przykleił tam karteczkę, informującą o tym, że strażnicy odeszli ze stanowisk, by oczyścić ducha i wrócą za godzinę.
   - Super - powiedziała Weronika. - Jeszcze przez co najmniej godzinę będziemy sterczeć tu jak te kołki.
   - Wiecie co? Lepiej wtopmy się w tłum - zaproponowała Gaudencja. - Złapcie się za ręce - dodała, kiedy nic nie zrobili.
   - Po co? - zapytał Wiktor, próbując wyrwać rękę z uścisku dziewczyny.
   - Wiktor! - syknęła Juwenalis. - Jeśli przez ciebie trafimy za kratki, nie daruję. Zacznij. Się. Modlić!
   Mężczyzna, bardzo podobny z wyglądu do strażników, szedł w ich stronę i wyraźnie było widać, że jego zadanie polega na zapewnieniu modlącym się odpowiednich warunków. Jeśli ktoś się nie modli znaczy, że czegoś mu brak, na przykład kilku siniaków. Na szczęście w połowie drogi się rozmyślił. Choć mogło mieć to coś wspólnego z tym, że Wiktor zaczął się zachowywać jak dowolna siła wyższa nakazała, było bardziej prawdopodobne, że zauważył dwójkę chłopaków, którzy przebiegli mu drogę i uznał ich za pilniejszy przypadek.
   Kiedy chwilę później wrócił i nie zobaczył tych bezbożnych dzieciaków, uznał, że powinien na chwilę siąść w cieniu i poczekać, aż przestaną przywidywać mu się niewierni. Zwłaszcza po tym, jak ci dwaj biegający chuligani w jego oczach rozwiali się w piasek.
   Tymczasem siedmioro podróżników było w samym środku tłumu. Dołączyli się do pewnej kobiety i teraz czekało ich najcięższe wyzwanie. Mianowicie wytrwać z uniesionymi rękami przez pół godziny. Tak to już jest, że prosząc o wybaczenie musisz odpokutować.
   Po dziękczynieniu ludzie rozeszli się, by zająć się swoimi zwykłymi sprawami.
   Weronika potrząsała rękami, jakby próbowała zrzucić z siebie pająki. Narzekała przy tym, że jeszcze chwila, a przez brak krążenia trzeba by było amputować jej dłonie.
   - Skoro modły już zakończone możemy dobrać więcej wody. - Wiktor rozglądał się za jakimś targiem, bazarem, straganem, ale nic takiego nie znalazł.
   - Gdzie tu można pohandlować? - spytała Juwenalis jakiegoś przechodnia. Przechodzeń spojrzał na nią jak na wariatkę i uciekł.
   - To co? - rzucił Lederg. - Pozwiedzamy?
   Wszyscy czuli, że nie jest to dobry pomysł. Za to z drugiej strony zaczęło im się wydawać, że się zgubili. Wielki budynek świątyni był widoczny z każdego miejsca, ale kiedy próbowali do niego dotrzeć za każdym razem natykali się na ślepe zaułki.
   - Zaczynam mieć tego dość - powiedziała trzeci raz w ciągu minuty Gaudencja.
   - Ja już od dawna mam tego dość - odpowiedziało zgodnym chórem ośmioro głosów.
   Zaczęli się rozglądać. Stali w kolejnej uliczce. Za sobą mieli mur, po bokach kamienne ściany, a przed sobą wyjście. Nie zauważyli nikogo.
   Nagle z ciemnej plamy przy murze wyszła dziewczyna, z góry zeskoczyła druga, a z ziemi wyskoczył chłopak.
   Wędrowcy patrzyli na to oniemiali.
   - Nie jesteście stąd - stwierdziła dziewczyna, która wyszła z cienia. Była niezwykle smukła i poruszała się z gracją. Miała gęste brązowe włosy i bladą karnację, jak na tutejsze standardy była zdecydowanie za jasna. I, jak zauważył Wiktor, miała oczy jak Elizabeth Taylor.
   - Zabierzemy ich do nas? - zapytał chłopak. On miał przeciętny wygląd, czarne włosy, brązowe oczy.
   - Jasne, dobrze, że znaleźliśmy ich pierwsi. - Najwyraźniej blada dziewczyna dowodziła.
   - Ej, moment! O co chodzi? - zawołał Ledreg.
   - Ciszej - poradziła mu przywódczyni. - Inaczej nas znajdą.
   - Właźcie - powiedział chłopak i zapadł się pod ziemię.
   Weronika ostrożnie podeszła do miejsca, w którym zniknął. Znalazła tam dziurę. Ciemną i wyglądającą na bezdenną.
   Pomedytowała nad nią chwilę, wzięła głęboki oddech i skoczyła.
   To była pochylnia. Zjeżdżalnia o małym kącie nachylenia, by można było wejść na nią bez większego wysiłku, wystarczającym jednak, żeby zjechać.
   Jazdę zakończyła w chłodnym - co za ulga - mrocznym korytarzu. Ściany były wykonane z piaskowca, a co jakieś pół metra tkwiły w nich uchwyty na pochodnie. Co nie znaczy, że pochodnie znajdowały się w tych uchwytach. Właściwie Weronika widziała tylko dwie, i obie trzymał nieznany jej z imienia, i innych aspektów także, chłopak.
   Kiedy już wszyscy trafili na dół, a nie było to zbyt skomplikowane, ruszyli korytarzem. Na czele szedł ten chłopak, zaś pochód zamykały te dziewczyny, jak ich zaczął w myślach nazywać środek kolumny. Wkrótce przekonali się, że są w podziemnym labiryncie. Wszystkie korytarze zdawały się identyczne, a ciemność tylko pogłębiała to wrażenie.
   Po kilku miesiącach, chociaż naprawdę minął tylko kwadrans, dotarli do większej sali. Była akurat na tyle duża, że mogli stanąć koło siebie i jeszcze mieli trochę luzu.
   Milcząca dziewczyna podeszła do ściany i po chwili z sufitu zsunęła się drabina.
   Na górze panował taki sam półmrok jak niżej, ale czuli, że ta sala jest dużo większa.
   - Myślę, że nadszedł czas na wyjaśnienia. - W tych ciemnościach zabrzmiało to głośniej niż powinno.
_____________________________________________________________
Wszystkim singlom, singielkom i sparowanym miło spędzonych walentynek życzę ja :*

wtorek, 21 stycznia 2014

Rozdział 18




ROZDZIAŁ 18
Wielbłądzie kłopoty


   Wczesnym świtem, o siódmej rano, pożegnali się z Radzimem i petrippusami, pogłaskali lwa, łagodnego jak baranek i ruszyli w dalszą drogę.
  Po niedługim czasie Emilia zaczęła kichać. Wkrótce prezentowała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Zasmarkana, z zaczerwienionymi oczami, wyglądała jakby nie do końca wiedziała co się z nią dzieje.
   Na szczęście wjeżdżali już do następnej polis.
   - Pilnujcie swoich rzeczy - poradził im Lederg. - Tu szkolili się, i zapewne szkolą nadal, najlepsi złodzieje świata.
  - A oprócz tego najlepsi akrobaci świata! - dodała z zachwytem Gaudencja. - Przecież jesteśmy w Souplesse Gard.
   - Tak. Jednak lepiej wyjedźmy stąd jak najszybciej.
   - Aaaaaaaaa...psik!!!!! - odparła Emilia.
   - Najpierw zróbmy coś z nią - zaproponował Andrzej.
   - Zakichane wielbłądy - wyjęczała Emilia i natychmiast kichnęła.
   W tym momencie jej wielbłąd ryknął.
   - Jedno z dwojga - stwierdził Wiktor. - Albo on też ma na ciebie alergie, albo powiedział ci "na zdrowie".
  - Ha, ha, ha - powiedziała grobowo Emilia przez zatkany nos. - Strasznie śmieszne. Jak ty będziesz w takim stanie, to zobaczymy, czy też będzie ci do śmiechu. Wtedy porozmawiamy.
   Po tej groźbie nikt się nie odzywał. Andrzej i Wiktor stracili ochotę do dowcipkowania, a to nieczęsto im się zdarzało. I tak, dzięki Emilii, przemieszczali się w milczeniu przez Souplesse Gard.
    Cokolwiek by o nim mówić, jedno trzeba przyznać - to miasto miało oryginalne rozstawienie budynków.
  Właściwie wyglądało tak, jakby dziecko rozsypało na podłodze klocki, a później, zmuszone przez rodziców, z powrotem wrzuciło część z nich do pudełka, resztę zostawiając w niejakim rozproszeniu.
   Mijali skupiska domków w jednym miejscu, poustawianych tak, że osoba o większej tuszy miałaby problem z przejściem między budynkami, poprzez pustą przestrzeń dochodzili do następnych trzech chat, usytuowanych w większej odległości od siebie. Znów niezagospodarowany teren i jeszcze raz zbita grupka kamiennych prostopadłościanów.
   Okazało się, że Lederg miał rację i należało szybko opuścić to miejsce, póki jeszcze mogli.
   Przemierzali powoli polis, podziwiając chaos architektoniczny i poszukując miejsca, gdzie mogliby pomóc Emilii, kiedy zatrzymała ich przemiła dziewczyna. Skorzystali z okazji i poprosili ją o pomoc.
  Jak później wyszło na jaw, dziewczyna miała tylko odwrócić ich uwagę. Kiedy ona ich zagadywała, podkradł się do nich chłopak. Ale jak! Bezszelestnie, bezwonnie i bezwidocznie. Każdy zawodowiec byłby zazdrosny, a chłopak z pewnością był młodszy od Juwenalis, ewentualnie w tym samym wieku.
   Dopiero Weronika zorientowała się, że coś jest nie tak. Krzyknęła i złapała chłopaczka za ramię. Ten jednak się wyrwał i uciekł, a za nim dziewczyna.
   - Sprawdźcie, co ukradł - poleciła natychmiast Juwenalis.
   - A nie mówiłem? - zapytał z tryumfem Lederg Gaudencję, ale szybko zgasiła go Emilia.
   - Skoro doskonale wiedziałeś, że to się stanie, to czegoś, łajzo jedna, nie pilnował mienia? - wywarczała, a na zakończenie kichnęła.
  Ledergowi zabrakło słów, na pewno nie chciał przyznać, że gapił się na, bądź co bądź, urodziwą dziewczynę.
   Na szczęście dużo im nie ubyło. Jeden tobołek z zapasami i sakiewka z częścią pazurów gryfa.
   Nie chcieli już ryzykować i wynieśli się z niegościnnej mieściny.
   Pół godziny później dotarli do leżącej niedaleko polis. Nazywała się Finem Gard i wyglądem przypominała Souplesse Gard, lecz bardziej uporządkowane.
   Wreszcie dotarli do karczmy, pewnego źródła informacji. Była ona położona w centrum miasta, jako jeden z czterech budynków, ustawionych na planie trapezu równoramiennego. Na placyku przed nią stała fontanna w połowie przysypana piaskiem i rosły dwie podwiędłe palemki.
   - Wy, trawa się skończyła - powiedział ze zdziwieniem Wiktor, rozglądając się dookoła.
   Od kiedy wysiedli ze statku całą drogę towarzyszyło im to upiorne zielsko, które w najlepszym razie sięgało im po kolana i niesamowicie utrudniało marsz, kryło jadowite węże oraz robale, bardzo lubiące wchodzić za nogawki stojących w miejscu podróżnych. Na terenach zabudowanych nie była tak wybujała, ale teraz, stojąc na piaszczystym placyku, otwartym na świat, gdyż najwyraźniej tu kończył się Finem Gard, pierwszy raz nie widzieli łan trawy. Tylko gdzieniegdzie z piasku wystawały jakieś kępki.
   Nie mogli jednak długo się zastanawiać nad tym zjawiskiem, ponieważ jakieś ciemne typki, siedzące pod karczmą, zaczęły im się przyglądać.
   Po przykrym doświadczeniu sprzed około pół godziny zachowali ostrożność.
   Dwadzieścia minut później Lederg skończył rozmawiać z karczmarzem.
   - Co tak długo? - od razu padło pytanie.
   - A co wy myślicie? Że powiedziałby mi coś za darmo? W sumie dobrze się złożyło, uzupełniłem nam zapasy.
   - Dobra. Jesteś wielkim i wszechpotężnym geniuszem. - Weronika przewróciła oczami. - A teraz mów, co wiesz.
   - Wiem, gdzie iść - powiedział i wyminął Weronikę.

   Emilia, denerwując się lekko, weszła sama do lepianki, takiej samej, jak wszystkie wokół. Na razie wiedziała tylko, że jej "lekarz" ma na imię Alfred i coś jej ta wiedza dawała małe wyobrażenie o właścicielu imienia.
   Nigdy nie była w takim miejscu, ale domyślała się, że tak mogła wyglądać średniowieczna apteka, ewentualnie mieszkanie znachorki.
   Idiotka - pomyślała - przecież ja jestem u znachora.
   Zza zasłony ziół wychylił się mężczyzna. Emilia sama nie była pewna, czego się mogła spodziewać, ale na pewno nie spodziewała się tego.
   Filmy, animowane i nie, robią jednak swoje i, o ile nie zaskoczył jej wygląd samego gospodarstwa, to zaskoczył ją wygląd gospodarza.
   Szamani dzikich plemion zawsze mają długie, najlepiej nieczesane od wczesnej młodości włosy, zazwyczaj dziki wzrok, malowidło na twarzy i, przeważnie, na reszcie ciała również. Czasem noszą maskę, a ich strój pasuje do reszty image`u.
   Człowiek, który ją powitał, był, jak na miejscowego, normalny. Przynajmniej wyglądem nie odstawał od reszty tubylców.
   - Dź-dzień dobry - niemal wyszeptała dziewczyna. W gardle jej zaschło.
   - Tak, dzisiaj jest wyjątkowo miło, ale czym zawdzięczam wizytę panienki. - Był chyba pierwszą, nie, był pierwszą bez "chyba" osobą, która nie zwróciła się do niej na "ty".
   - Mam problem - wytłumaczyła. - Konkretnie straszną alergię i ktoś mi pana poradził, więc... - Alfred uniósł rękę, by przerwać jej słowotok. Suchość w gardle już jej przeszła, teraz, jak zazwyczaj, kiedy się denerwowała, mówiła.
   - Chodź - rzekł Alfred i poprowadził ją w głąb pokoju. Ta chatka miała jedną izbę, jak zauważyła Emilia, a rośliny imitowały ściany.
   Dziewczyna ciekawie rozglądała się wokoło, a właściciel tego przybytku parzył jej herbatę. Przypomniała sobie jedno z pierwszych słów, których się nauczyła po imasekaisku. Było to, kiedy Juwenalis dostała od Weroniki herbatę i upewniła się, czy to jest "napar". Przelotnie zastanowiła się również nad dziwnością zjawiska. Z parą królewską jest na "ty", a do Alfreda zwraca się per pan. Zdążyła jeszcze zauważyć drzwi, w dodatku prawdziwe, drewniane, zastanowić się dokąd prowadzą i dostała napój.
   Spróbowała i omal nie wypluła wszystkiego na podłogę. Przypomniała sobie "Tomka"*. On również został poczęstowany taką "herbatką" przez beduinów, czy kogoś takiego. Zaraz potem stwierdziła, że to nie może być to samo, ponieważ jej jest przeraźliwie gorzkie.
   - Proszę pić, to jest lekarstwo.
  Emilia nie bardzo w to uwierzyła, ale piła dalej.
   - Te zioła muszę sprowadzać - mówił Alfred. - Niestety, nie występują tu naturalnie i nie chcą się przyjąć. Kiedy panienka już wypije, dostanie zapas, żeby mogła przyrządzać je sobie sama. Nie jest to bardzo skomplikowane. Tylko proszę się nie spodziewać efektów od razu, potrzeba dużo czasu, żeby alergia zniknęła.

   - I jak było? - zapytał Andrzej, kiedy po dwudziestu minutach wyszła.
   - Dostałaś coś, co ci pomoże? - dopytywała się Weronika.
   - Tak, zyrtec i allertec - mruknął Wiktor, czym zarobił sobie kolejnego kuksańca w bok.
   Zanim rozległy się kolejne pytania, odezwała się Emilia.
   - Czekajcie po kolei. No to weszłam tam i ten cały Alfred pyta mnie o powód wizyty. To ja mu mówię, w czym rzecz. I on wtedy bierze jakieś wysuszone zielska i robi se herbatę. Daje mi to i mówi, że to lekarstwo. Trochę sceptycznie byłam do tego nastawiona, ale na szczęście już mi lepiej. Muszę to pić dwa razy dziennie, ale to cholerstwo jest obrzydliwie gorzkie. Pytałam się, czy mogę to słodzić, ale on ma do tego stosunek, taki jak Snape*. W dodatku on twierdzi, że można całkowicie wyleczyć z alergii każdego, właśnie tym świństwem, które mam zażywać.
   Podczas tej opowieści doszli pod karczmę, a jako że było jeszcze wcześnie, postanowili iść dalej.
______________________________________________________________
* „Tomek w grobowcach faraonów” oczywiście. Tak, było tam coś takiego. Tych co mi nie wierzą, zachęcam do lektury.
** Książka, o której tu mowa, to „Harry Potter i więzień Azkabanu”. Właśnie w tej części profesor Lupin pił przy Harrym pewien eliksir, nie powiem po co, bo może ktoś nie wie, a profesor Snape mu go przyrządzał. Lupin ubolewał nad tym, że nie może go słodzić, bo cukier niszczy jego moc.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wszystkim babciom i dziadkom wszystkiego najlepszego! Tak samo wszystkim Agnieszkom, Patroklesom (jeśli któreś z Was się tak nazywa, chcę poznać, a potem się chwalić, że znam kogoś o takim imieniu [wiem, jestem be]), Epifaniom (jak wcześniej), Jarosławom, Krystianom, Józefom, Awitom (tu również) i ich odpowiednikom w innych płciach. I w sumie językach też.

wtorek, 31 grudnia 2013

Rozdział 17




ROZDZIAŁ 17
Zwierząt ciąg dalszy


   Podróżując bez dosiadania Pegaza, do następnej polis dotarli dopiero późnym popołudniem, dwa dni po wyruszeniu z Sapun Gard. To miejsce nazywało się Heyvanlar Gard.
   - Co kraj, to obyczaj - mruknął filozoficznie Andrzej, gdy zobaczył mieszkańców.
   Wszyscy ludzie, czy to dzieci, mężczyźni, kobiety byli ubrani w jedną, dwie lub trzy spódnice. Jedną założoną normalnie, drugą, jak bluzkę a trzecią na ramionach, jak pelerynę.
   W dodatku wszędzie panoszyły się zwierzęta. I to nie zwykłe psy, kozy, czy kury, choć i te się zdarzały. Przy jednej chatynce stał sobie słoń, a tuż obok wylegiwał się tygrys. W czyimś ogródku obok siebie na drzewie wisiał leniwiec i koala.
   W tym dziwnym miejscu musieli znaleźć kogoś imieniem Ramu Malwa.
   Nie wiedząc od czego zacząć, podeszli do mężczyzny. Stał w najbliższym ogródku przy sadzawce, a towarzyszyła mu antylopa.
   - Przepraszam - powiedziała Weronika, wchodząc na teren posesji. - Możemy zająć ci chwilkę?
   - Oczywiście - odpowiedział nagabnięty. On też mówił z rosyjskim akcentem, najwyraźniej naturalnym w tym rejonie.
   - Co robisz...? - Emilia zawiesiła głos.
   - Eltur - przedstawił się szybko. - Eltur Maligatora, a karmię mojego aligatora.
   Dopiero teraz zauważyli gada w sadzawce. Weronika cofnęła się kilka kroków.
   Eltur zauważył jej zachowanie.
   - Widzę, że jesteście przyjezdni. Postaram się wam wytłumaczyć... Każde dziecko w wieku trzech lat wybiera sobie towarzysza i obrońcę. Ja wybrałem aligatora, dlatego nazywam się Maligatora, ci co wybrali antylopę, jak moja żona nazywają się Mantilopę. A imię stanowi połączenie pierwszych liter kompanów rodziców. W moim przypadku to byli słoń i żółw*.
   Skądś przybiegło dwoje dzieci. Chłopiec i dziewczynka, bardzo do siebie podobni. Pewnie mieli około siedmiu lat.
   Ciemnowłose rodzeństwo zbliżyło się do nich. Dziewczynka trzymała w objęciach rudego kota, a chłopcu towarzyszyło kociołbe, gepardopodobne stwożenie.
   Dziewczynka, nie wiadomo czemu, z miejsca przylgnęła do Juwenalis.
   - Jak sie nasyfas - zapytała. Nie miała kilku zębów.
   - Juwenalis, a ty?
   - Ala Makota - powiedziała i pokazała swojego kociaka.
   Nagle Andrzej, Wiktor, Weronika i Emilia, z niewiadomych przyczyn, dostali ataku kaszlu, chrząkania, parskania i kichania. Robili wszystko, żeby zamaskować swój śmiech, wywołany, nie tyle samym imieniem, co tonem jakim zostało wypowiedziane.
   Emilia odkaszlnęła ostatni raz i spytała brata Ali o imię, bo była strasznie ciekawa co to za zwierzę mu towarzyszy.
     - Alan Maservala.
     A więc serwal - pomyślała.
   - Szukamy Ramu Malwa - powiedział Wiktor, niepewny, czy nie powinien odmienić nazwiska. - Nie wiecie, gdzie można go znaleźć?
    - Powinien być teraz u siebie - odparł Eltur. - Alan was zaprowadzi.
   Alan z chęcią wykonał polecenie ojca. Gadał przy tym przez całą drogę z nimi i petrippusami.
  Poczuli wielką ulgę, kiedy doprowadził ich na miejsce. Tak dużo na raz przez pięć minut nie usłyszało jeszcze nigdy żadne z nich. Jedną korzyść z tego odnieśli, mianowicie dowiedzieli się, że jest tu znakomity weterynarz. Dwie ofiary poszły za Alanem razem ze wszystkimi wierzchowcami, a reszta spotkała się z Ramu.
   Ramu okazał się być miły i zaofiarował, że w drodze do pałacu zabierze ze sobą następne trzy osoby.
   Postawił tylko jeden warunek, musieli znaleźć kogoś, kto zaopiekowałby się jego lwem, albo sami zostać, a przynajmniej jedna osoba z ich grupy.
   Chwilę później wrócili Juwenalis i Radzim. Zostali natychmiast powiadomieni o dodatkowym utrudnieniu i ułatwieniu.
   - Ja zostanę - powiedział Radzim. - Pegaz musi odbyć kurację, a pozostałe petrippusy i tak się nie nadają na pustynię. Ja też nie, więc prosta sprawa.
   - Jak sobie chcesz. - Emilia wzruszyła ramionami.
   Ramu zaprowadził ich do miejsca, w którym mogli kupić bądź wypożyczyć wielbłądy.
  Zrobili tylko jeden, wielki błąd. Pojechali tam petrippusami. Co się tam działo, ludzkie słowo nie opisze. Petrippusy wpadły w panikę na widok wielbłądów. Kto widział spłoszonego konia, ten ma jasny obraz tej sytuacji.
   W końcu udało się opanować to piekło, ofiar żadnych nie było i transakcja doszła do skutku.
   Zapadła już ciemność, kiedy umęczeni posłańcy poszli spać.
   Tuż przed samym snem Andrzej wysilił się na żart.
   - Spotkaliśmy Alę Makotę, została nam jeszcze tylko sierotka Marysia.
   Zasnęli z uśmiechami na ustach.
__________________________________________
* W imasekaiskim słoń to elefant, a żółw turtur


--------------------------------------------------------
Szczęśliwego Nowego Roku!!!!!!!!!!!!!!!!
Moje życzenia noworoczne (mam dwie opcje) są takie:
1. opcja - dodajcie do siebie te wszystkie świąteczne, urodzinowe, imieninowe itd. życzenia i jeszcze co tam sami chcecie... I tego wszystkiego Wam życzę ;)
2. opcja - najpierw Wy coś tam pożyczcie mi. Ok, już? No to, NA-WZA-JEM!!!

10... 9... 8... 7... 6... 5... 4... 3... 2... 1...
<kielichy w górę> Happy New York (czy jakoś tak :P)
A teraz lecę, bo trzeba to jeszcze uczcić z ludźmi, którzy z jakichś powodów tu są ;)

piątek, 6 grudnia 2013

Rozdział 16




ROZDZIAŁ 16
Mydlany dzień


   Poczuli ogromną ulgę na myśl, że udało im się ujść z życiem.
  W niewielkiej odległości leżało truchło gryfa. Lederg i Radzim stali nad nim, a Juwenalis klęczała przy Pegazie i z nim rozmawiała.
   - Zaraz. Czy mi się wydaje, czy Pegaz mówi? - zapytał Andrzej.
   - Nie wydaje ci się - odpowiedziała Emilia.
   - Co? Nie wiedzieliście, że petrippusy mówią? - zdziwił się Radzim.
   - Nie. Myślałem, że na niezwykłej inteligencji poprzestają - powiedział Wiktor.
   - Dlaczego cały czas milczały? - spytała Weronika. - I milczą.
   - Bo mówią, kiedy naprawdę jest to potrzebne - wyjaśniła Gaudencja.
   - Pegaz ma zwichnięte skrzydło i dużo wyrwanych, a raczej wygryzionych, piór - oznajmiła Juwenalis. - Reszta cała. To niebywałe szczęście.
   - Zostaniemy tu do jutra, pojutrza maks - ogłosił Lederg.
   Po pewnym czasie przyleciały papugi, które się ulotniły, gdy tylko wyczuły niebezpieczeństwo.
   Nastał wieczór. I to chłodny wieczór. Przyszykowali wszystko na ognisko, ale nie mieli jak rozpalić ognia.
   - Ja nie umiem pocierać patyczkiem o patyczek - zastrzegł Ledreg. - Ja krzemieniami się posługuję.
   - To niedobrze - powiedziała Juwenalis. - Nikt z nas nie ma krzesiwa i nikt nie umie rozpalić ognia inaczej.
   - Jesteście pewni, że on nie żyje? - zapytał Wiktor. - Wolałbym nie zostać zjedzony przez wściekłego gryfa.
   - Zwierzęta są spokojne, ty też byś mógł - Weronika zgromiła brata spojrzeniem.
   - Mamy górę mięcha - ucieszył się Radzim. - Zbuduję ruszt, a wy go wypatroszcie.
   - Tak - zgodziła się jadowicie Gaudencja. - Pominąłeś tylko jeden, drobny szczegół. Nie mamy ognia.
   - Jest pora sucha - Radzim wzruszy ramionami. - Zaraz coś się samo zapali.
   - A ty będziesz czekał i, jak tylko to się stanie, polecisz przytykać gałązkę? - zapytała ironicznie Emilia.
   Weronika pacnęła się w czoło.
   - Słuchaj - powiedziała do Andrzeja. - Zabrałam z domu kilka rzeczy dosyć przydatnych, w tym zapałki.
   - To na co czekasz? Odpalamy.
   - A oni? Myślisz, że na Imasekai mają zapałki?
   - Gdzieś na pewno, a oni nie wiedzą, skąd jesteśmy.
  - Dobra - zwróciła się do pozostałych, wyciągając z plecaka pudełeczko. - Mamy rozwiązanie tego problemu.
   W ciągu minuty ognisko zapłonęło.
   - Przeklęte komary - powiedziała Gaudencja. - Wszędzie mam bąble.
   - Mnie też swędzi całe ciało - odezwała się Emilia. - Łącznie z głową.
   - To z brudu - wyjaśniła Weronika. - Musimy znaleźć jakąś wodę.
   - Tak tylko najpierw trzeba upewnić się, czy nie ma tam żadnego wodnika - roześmiała się Juwenalis.
   - Jak wam chłopaki idzie? - zawołała Weronika.
   - Całkiem nieźle - odparł Radzim.
   Chłopaki właśnie skórowali zdobycz. Okazało się, że na Imasekai dzieci w szkole uczą się takich rzeczy jak polowanie, patroszenie, skórowanie czy przetrwanie, zamiast całek i potęg. Wiktor i Andrzej również zaczęli się tego uczyć.
   W końcu wszyscy usiedli przy ognisku. Czas mijał im na pogawędkach. Wreszcie mięso gryfa było gotowe do spożycia.
   - Strasznie mdłe - stwierdziła Emilia po pierwszym kęsie.
   - Bez smaku - dodała Weronika.
   - Cóż - powiedział Lederg. - Nie ma ziół, nie ma smaku. Ale mięso to zawsze mięso.
   - Jaka filozofia - prychnęła pod nosem Weronika.
  Po spożytym posiłku poszli spać, ale jakoś nikt nie mógł zasnąć. Wiercili się za to i drapali. W pewnym momencie Gaudencja stojąca na warcie powiedziała, dodając kilka słów nieprzystających damie:
   - Przeklęte, zawszone ptaki!
   - O co ci chodzi? - zainteresował się jej brat.
   - O to co powiedziałam. - wywarczała przez zaciśnięte zęby.
   - O papugi? - zdziwił się Andrzej. - Co one ci zrobiły?
   - Podzieliły się ze mną i wami wszami.
   - Ach te rymy - ziewnęła Emilia, która po przebudzeniu zawsze źle funkcjonowała. - Zaraz, co?!
   - No przecież mówię. Zawszone papugi równa się zawszone człowieki.
   - Fuuuuuuuuuu!!! - krzyknęła Weronika.
   - Tym bardziej trzeba będzie się umyć - zauważyła Juwenalis.
   - I je też - dodał Ledreg.
   - Na razie to możemy się tylko iskać - rzekł Wiktor.
   - Pocieszyciel - mruknęła Emilia.
   - Ale my bystrzy jesteśmy - powiedziała z goryczą Gaudencja. - Po kilku dniach się zorientowaliśmy, żeśmy zarobaczeni.
   - To przez te cholerne moskity - orzekł Andrzej. - I mrówy. I inne ohydy.
   - Eeeeee, Weronika, przestań się bić po głowie - powiedział niepewnie Wiktor.
   - Zabiję to - wysyczała szatynka.
   - Nie dasz rady - zwrócił jej uwagę Lederg.
   - Z góry widziałem rzekę - odezwał się Radzim. - Zdaje się, że to ta od wodospadu, ale pewności nie mam.
   - Walić to! - Weronika przestała wreszcie zabijać wszy. - Grunt, że jest.
   Następnego dnia podzielili się na grupki i polecieli nad wodę.
   Na pierwszą grupę składały się Weronika, Gaudencja, Juwenalis i Emilia.
   Ta ostatnia się rozmarzyła.
   - Tak umyć włosy szamponem i ogolić sobie chociaż pachy - powiedziała do Weroniki.
   - No to spełniamy dziś marzenia. Ja się spakowałam, jak na zwykły wyjazd. Wiesz, szczoteczki, pasta, szampon, te sprawy.
   - Ja cię kiedyś uduszę. Teraz sobie o tym przypomniałaś?
   - W sumie to wczoraj.
   - Awgrrrrr! Dobra. Nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło i na odwrót. Dawaj te przybory toaletowe.
   - Proszę.
   Po dokładnym sprawdzeniu czy w rzece nie ma krokodyli i dużej ilości pijawek, dziewczyny weszły do wody.
   - Ach, jaka ulga - westchnęła Weronika. - Jakie to przyjemne. Ja stąd nie wychodzę.
   - Ty lepiej uważaj na te milimetrowe rybki, co wpływają do ciała - poradziła jej przyjaciółka, a Weronika natychmiast wyskoczyła z wody.
   - Skąd macie płynne mydło? - zaciekawiła się Gaudencja.
   - Z domu - odpowiedziała z brzegu właścicielka płynnego mydła.
   - Wygodne, co nie? - powiedziała Emilia, podając jej szampon.
   - Bardzo - zgodziła się ruda.
   - Dobra ludzie, wychodzimy, bo chłopaki muszą jeszcze papugi utopić. No i się umyć - oznajmiła Juwenalis.

   - Siostra daj no szampon - zaczął nadawać Wiktor, gdy tylko wylądowały. Bóg raczy wiedzieć, jak on się o nim dowiedział.
   - Spadaj. Cały wypsikasz.
   - Obiecuję, że nie.
   - Jak nie ty, to ktoś inny.
   - Oj, no weź.
   Długo toczyli by tę bezsensowną dyskusję, gdyby nie wtrąciła się Emilia.
   - Weronika, błagam, zlituj się i daj mu ten szampon. Uszy puchną i głowa boli od tego jęczenia.
   - Dobra, trzymaj - żachnęła się Weronika. - Ale masz przynieść z powrotem...
   - Ta jasne! - przerwał jej brat. - Jesteś moją ulubioną siostrą. Pa.
   - Ja bym te ciuchy spaliła - zasugerowała Weronika, kiedy już przebolała stratę płynu.
   - Nie przesadzaj - powiedziała Juwenalis. - Są wyprane, starczy im.
   - Czekamy na nich czy już idziemy? - zapytała Emilia.
   - Już chodźmy - zdecydowała Gaudencja. - Wypatrzą nas z góry.
   - Ok - zgodziły się pozostałe.
   - To w którą stronę? - spytała Weronika.
   - Eeeee - rzekła Gaudencja.
  - Czekajcie, polecę do góry i sprawdzę - postanowiła Juwenalis. - Tędy. - Pokazała kierunek po lądowaniu. - Tam są jakieś budynki.

   - Jak to jest możliwe, że jest tak gorąco? To wbrew naturze - wysapała Gaudencja koło południa. - Biedne zwierzęta, muszą nas nieść w tym upale, skwarze i duchocie.
   - Milcz kobieto, bo ci coś zrobię - zagroził jej brat.
   Była teraz jego kolej na samodzielne przemieszczanie się. Z dość oczywistych względów na Pegazie nikt nie jechał, więc ustalili, że będą się zmieniać co pół godziny.
   Lederg na chwilę wzbił się w powietrze.
   - Na moje oko za jakieś trzy godziny i będziemy.
   Pomylił się. Do cywilizacji dotarli po czterech godzinach i trzech kwadransach.
   - Padam z nóg - powiedział Wiktor i, na potwierdzenie tych słów, przysiadł u kopyt Pegaza. Reszta zsiadła z koni.
   - Wiecie gdzie jesteśmy? - W Gaudencje wstąpiła nowa energia. - W Sapun Gard. Największym na świecie producencie mydła.
   - Fajnie. Będziesz mógł mi dokupić zawartość do pustej butelki - wysyczała niczym żmija Weronika.
   Wiktor bąknął coś niezrozumiałego.
   - Róbcie co chcecie, ja muszę się choć raz wyspać - oznajmiła Emilia. - I nie na twardej ziemi, tylko na czymś w stylu łóżka i nie pokrywającym się rosą o świcie.
   Pozostali poparli ten projekt.
   - To trzeba poszukać jakiegoś lokum - stwierdził Radzim.
   - Ciekawe, jak się robi takie mydło - zastanawiał się na głos Andrzej.
  - Nie ma czasu na zwiedzanie - przerwała mu rozmyślania Emilia. - Jak wrócimy do domu, to spytasz internet.
   - A kto to ten Internet? - wciął im się Ledreg.
   - Bardzo fajny gość - odpowiedział Wiktor, zanim ktoś zdołał go powstrzymać. - Zna wujka Google`a i ciocię Wikipedię. Aua, za co? - dodał na zakończenie, bo Weronika wzięła sprawy we własne łokcie.
   - Idioto! - wyszeptała mu wściekle do ucha. - Nie ma takich imion. Nie mieszaj dwóch światów, bo wtajemniczasz niewtajemniczonych i wprowadzasz zamęt.
   Przechodzili właśnie między rzędami drewnianych baraków, a w około nie było widać żywego ducha.
   - Dlaczego tu nikogo nie ma? - zdziwiła się Emilia.
   - Pewnie wszyscy są nad rzeką - stwierdziła Gaudencja. - Zapada wieczór, więc pracują.
   - Aaa, rozumiem. Jesteśmy nie w tej dzielnicy - powiedział Wiktor i znowu dostał w żebra. - Kiedyś ci oddam - obiecał siostrze.
   - Tak, jak ja będę głupio gadać, to tak.
   - A co niby miałem powiedzieć? - rozzłościł się. - W innej części miasta?
   - Tak - powiedział w tym samym czasie Lederg. - To - zawahał się - dzielnica robotników.
   - I właśnie z niej wychodzimy - dodała Gaudencja.
   - Daleko mają do tej rzeki - stwierdził Radzim.
   - Tylko w porze suchej - zauważyła Juwenalis.
   Doszli do mieszkalnej części miasta.
  O ile robotnicy mieszkali w drewnianych barakach, to reszta obywateli żyła w kamiennych, z braku lepszego określenia, domach. Bardziej trafnym nazewnictwem byłoby pudełko albo blok.
   Drzwi to to nie miało wcale. W wejściach wisiały kolorowe szmaty albo paciorki. Wszędzie bawiły się dzieci, a pomiędzy nimi były rożne zwierzęta. Panował ogólny hałas.
   Wzbudzili spore zainteresowanie, ale wędrowcy byli zbyt zmęczeni, żeby silić się na jakieś towarzyskie kontakty.
   W milczeniu dotarli pod drzwi jakiejś karczmy. Była trochę większa od pozostałych budowli, ale również kamienna i pozbawiona drzwi. Nie było nawet szmaty.
   - W czym mogę służyć - zapytał facet stojący za kontuarem. Mówił z rosyjskim akcentem i Wiktor od razu zaczął się śmiać. Na szczęście pod nosem.
   - Idę o zakład, że nazywa się Borys - szepnął do Andrzeja i obaj zachichotali.
   Weronika z westchnieniem odciągnęła ich na stronę.
   - Po pierwsze zachowujcie się przyzwoicie, to jest nie śmiejcie się jawnie z ludzi. Po drugie Borys, to bułgarskie imię, a po trzecie tu wszyscy tak mówią.
   - Skąd wiesz?
   - Bo słyszałam.
   - Nie to. Skąd wiesz, że Borys to bułgarskie?
   - Nie mam pojęcia, ale sądzę, że miał z tym coś wspólnego internet.
   - Oj, chodźcie już - poprosiła Emilia.
   Po dwunastu godzinach twardego snu na, wcale niewygodnym, ale lepszym od ziemi posłaniu, wędrowcy wstali rześcy, wypoczęci i połamani, i natychmiast udali się na zwiedzanie miasta.
    Zwiedzanie miasta polegało na przejście przez główną ulicę w poszukiwaniu targu. Po drodze przyplątała się do nich chyba cała dziatwa tego miejsca i mieli teraz niezłą obstawę. Na szczęście, kiedy mijali równie ściśle otoczonego mężczyznę, który mówił "...a pioruny waliły raz za razem, chociaż nie spadła ani jedna kropla deszczu...", część z nich się odłączyła, żeby go posłuchać.
   Znaleźli wreszcie targ i wymienili skórę gryfa na broń, wodę, suchy prowiant, dużo wody, pieniądze, więcej wody i jeszcze kilka przydatnych przedmiotów.
    Tak zaopatrzeni udali się w dalszą drogę.
______________________________________________________
Wesołego Mikołaja! Tu macie prezent ode mnie. Jeszcze raz wesołych mikołajek!