ROZDZIAŁ 19
Porwani
Przedarli się przez gęstwinę krzaczorów, które brak liści rekompensowały sobie kolcami wielkimi i bardzo bolesnymi.
Porwani
Przedarli się przez gęstwinę krzaczorów, które brak liści rekompensowały sobie kolcami wielkimi i bardzo bolesnymi.
Po przekroczeniu tej naturalnej granicy, po definitywnym opuszczeniu przez nich Finem Gard, zdarzyło się jeszcze kilka nienudnych rzeczy.
Pierwszą z nich było spotkanie bliskiego stopnia z jadowitą damą.
Weronika, krwawiąc z zadrapań, pierwsza poruszyła temat, który niepokoił ich wszystkich.
- Coś tu się nie zgadza - zagadnęła. - Na lekcjach zawsze uczyliśmy się, że nie ma tak, że tu jest równikowy, stop, tu jest sawanna, stop, a tu jest pustynia.
- Co? - zapytał Wiktor, żeby tylko pokłócić się z siostrą.
- Och, doskonale wiesz, o co chodzi - powiedziała znużona Emilia.
- Nie ma wyraźnych granic pomiędzy nimi - zacytował Andrzej ich nauczycielkę geografii. Przyszło mu to o tyle łatwo, że rzeczona kobieta mówiła niemal basem. - Zdaje się, że to miałaś na myśli.
Weronika potaknęła.
- No, a tu jest trawa po pas i nagle, bum! Półpustynne krzaczki.
Idącej w tyle Juwenalis wpadło w oko coś dziwnego. Lederg, który szedł przed nią miał dziwny pakunek.
- Lederg- zaczęła niepewnie - czy ty masz ze sobą drwa?
Czoło pochodu odwróciło się, a Gaudencja wychyliła się zza pleców blondynki. Chłopak poczuł się trochę nieswojo.
- Tak, to jest drewno, przeznaczone na opał - rozwiał wszelkie wątpliwości.
- Po co ci drewno na pustyni - zapytała delikatnie Gaudencja.
Na pustyni, jak powszechnie wiadomo, jest albo gorąco, albo skwar, nie zamierzali rozpalać ognisk, w celu pieczenia mięsa, które w wysokiej temperaturze i tak szybko by się zepsuło, tym bardziej nie pojmowali zachowania Ledrega.
Nagle Emilia doznała olśnienia.
- Idioci - skomplementowała siebie i bliskich
- O co ci chodzi? - spytał Andrzej.
- Amplituda - jęknęła ta olśniona. - Dzienna! - dodała, jakby to pogarszało sprawę.
Weronice, która rozumiała się z przyjaciółką w pół słowa, przypomniały się odległe lekcje w szkole.
- O matko - wyszeptała ze zgrozą. - To spada poniżej zera.
Teraz nawet Andrzej i Wiktor zrozumieli, że różnica temperatur na pustyni w ciągu doby jest duża. Ba! Bardzo duża.
Przebyli już duży dystans i pora była bardziej wieczorna, kiedy dotarli do jakichś skał, Weronice niebezpiecznie przypominały one Lwią Skałę, i postanowili tam się przespać.
Mieli zamiar rozbić obóz, kiedy usłyszeli w trawie ostrzegawcze syknięcie.
Pierwszą z nich było spotkanie bliskiego stopnia z jadowitą damą.
Weronika, krwawiąc z zadrapań, pierwsza poruszyła temat, który niepokoił ich wszystkich.
- Coś tu się nie zgadza - zagadnęła. - Na lekcjach zawsze uczyliśmy się, że nie ma tak, że tu jest równikowy, stop, tu jest sawanna, stop, a tu jest pustynia.
- Co? - zapytał Wiktor, żeby tylko pokłócić się z siostrą.
- Och, doskonale wiesz, o co chodzi - powiedziała znużona Emilia.
- Nie ma wyraźnych granic pomiędzy nimi - zacytował Andrzej ich nauczycielkę geografii. Przyszło mu to o tyle łatwo, że rzeczona kobieta mówiła niemal basem. - Zdaje się, że to miałaś na myśli.
Weronika potaknęła.
- No, a tu jest trawa po pas i nagle, bum! Półpustynne krzaczki.
Idącej w tyle Juwenalis wpadło w oko coś dziwnego. Lederg, który szedł przed nią miał dziwny pakunek.
- Lederg- zaczęła niepewnie - czy ty masz ze sobą drwa?
Czoło pochodu odwróciło się, a Gaudencja wychyliła się zza pleców blondynki. Chłopak poczuł się trochę nieswojo.
- Tak, to jest drewno, przeznaczone na opał - rozwiał wszelkie wątpliwości.
- Po co ci drewno na pustyni - zapytała delikatnie Gaudencja.
Na pustyni, jak powszechnie wiadomo, jest albo gorąco, albo skwar, nie zamierzali rozpalać ognisk, w celu pieczenia mięsa, które w wysokiej temperaturze i tak szybko by się zepsuło, tym bardziej nie pojmowali zachowania Ledrega.
Nagle Emilia doznała olśnienia.
- Idioci - skomplementowała siebie i bliskich
- O co ci chodzi? - spytał Andrzej.
- Amplituda - jęknęła ta olśniona. - Dzienna! - dodała, jakby to pogarszało sprawę.
Weronice, która rozumiała się z przyjaciółką w pół słowa, przypomniały się odległe lekcje w szkole.
- O matko - wyszeptała ze zgrozą. - To spada poniżej zera.
Teraz nawet Andrzej i Wiktor zrozumieli, że różnica temperatur na pustyni w ciągu doby jest duża. Ba! Bardzo duża.
Przebyli już duży dystans i pora była bardziej wieczorna, kiedy dotarli do jakichś skał, Weronice niebezpiecznie przypominały one Lwią Skałę, i postanowili tam się przespać.
Mieli zamiar rozbić obóz, kiedy usłyszeli w trawie ostrzegawcze syknięcie.
- Kobra - powiedziała dramatycznym szeptem Emilia.
- Ten wąż, który pluje jadem? - upewniła się Weronika z paniką w głosie. - I kropla tego jadu w oko i się ślepnie? - Weronika nie umiała już poprawnie ułożyć zdania.
- Mniej więcej - potwierdził Andrzej. - A jak ukąsi, to jakbyś już umarł - dodał grobowo.
Wiktor nic nie powiedział, bo ze strachu stracił głos.
Troje mieszkańców tej planety było już daleko. Byli zdania, że od czegoś co atakuje szybko i pluje jadem, kiedy czuje się zagrożone, należy odejść jak najszybciej, żeby temu nie zagrażać.
Czwórka Ziemian też na to wpadła, ale trochę później.
Jakby ćwiczyli to od urodzenia, Emilia i Andrzej wdrapali się na skałę za sobą. Równocześnie Weronika obrała najkrótszą drogę do bezpieczeństwa, obiegając skałę. Szczęśliwie dla niej się złożyło, że stała przy krawędzi. W ostatniej chwili Andrzej i Emilia wciągnęli na górę Wiktora, na którego od początku kobra miała oko. W momencie, kiedy stopy chłopaka oderwały się od ziemi, wąż zaatakował. Spóźnił się o dwie sekundy.
- Było gorąco - powiedział Andrzej, kiedy oddalali się w wielkim pośpiechu od "tej przeklętej skały".
- Jedyne miejsce z gęstszą trawą i akurat tam musieliśmy się rozkładać.
- Chcieliśmy przy skale, a nie na trawie - Wiktor zwrócił siostrze uwagę.
Obozowisko rozbili dużo dalej, uprzednio dokładnie sprawdzając, czy nie zajmują komuś miejsca.
Następnego ranka zaraz po obudzeniu i stwierdzeniu, że nie są martwi humor nieco im się poprawił. Poprawił się jeszcze bardziej po zjedzeniu śniadania.
- Dobra - powiedział Andrzej. - Według mapy tam jest jakaś polis. Po niej długo nie ma niczego. Proponuję iść tam i spróbować zaopatrzyć się lepiej niż jesteśmy teraz.
Zgodzili się i nie była to dobra decyzja.
Należy wspomnieć, że na Imasekai nie ma bogów, kilku ani nawet jednego, za to wierzy się w los, szczęście, nadzieję i tym podobne.
W moment po wkroczeniu na teren polis, chociaż również przed wkroczeniem można było dostrzec subtelne wskazówki, dla całej siódemki stało się jasne, że coś jest nie w porządku. Po pierwsze przy bramie, a raczej przez całe ogrodzenie, ktoś wypisał zasady, które można było nazwać tylko przykazaniami. Po drugie zaraz po przekroczeniu bramy w oczy rzucił im się wielki budynek, stojący w samym centrum, który ewidentnie był świątynią. Jeszcze jednym mogącym pomóc faktem było to, że trafili na czas modlitwy. Ludzie na ulicach trzymali się za ręce i jednym głosem prosili o wybaczenie. Oczywiście mogło to być przedstawienie albo masowa egzekucja, coś jednak podpowiadało im, że to nie to.
Trochę pożałowali, że zgodzili się zostawić wierzchowce i broń przy bramie, ale kiedy mili i bardzo groźnie wyglądający strażnicy proszą, lepiej wykonać polecenie. Pożałowali jeszcze bardziej, kiedy wrócili do bramy, która okazała się zamknięta na głucho, a ich środki transportu zniknęły. Ktoś przykleił tam karteczkę, informującą o tym, że strażnicy odeszli ze stanowisk, by oczyścić ducha i wrócą za godzinę.
- Super - powiedziała Weronika. - Jeszcze przez co najmniej godzinę będziemy sterczeć tu jak te kołki.
- Wiecie co? Lepiej wtopmy się w tłum - zaproponowała Gaudencja. - Złapcie się za ręce - dodała, kiedy nic nie zrobili.
- Po co? - zapytał Wiktor, próbując wyrwać rękę z uścisku dziewczyny.
- Wiktor! - syknęła Juwenalis. - Jeśli przez ciebie trafimy za kratki, nie daruję. Zacznij. Się. Modlić!
Mężczyzna, bardzo podobny z wyglądu do strażników, szedł w ich stronę i wyraźnie było widać, że jego zadanie polega na zapewnieniu modlącym się odpowiednich warunków. Jeśli ktoś się nie modli znaczy, że czegoś mu brak, na przykład kilku siniaków. Na szczęście w połowie drogi się rozmyślił. Choć mogło mieć to coś wspólnego z tym, że Wiktor zaczął się zachowywać jak dowolna siła wyższa nakazała, było bardziej prawdopodobne, że zauważył dwójkę chłopaków, którzy przebiegli mu drogę i uznał ich za pilniejszy przypadek.
Kiedy chwilę później wrócił i nie zobaczył tych bezbożnych dzieciaków, uznał, że powinien na chwilę siąść w cieniu i poczekać, aż przestaną przywidywać mu się niewierni. Zwłaszcza po tym, jak ci dwaj biegający chuligani w jego oczach rozwiali się w piasek.
Tymczasem siedmioro podróżników było w samym środku tłumu. Dołączyli się do pewnej kobiety i teraz czekało ich najcięższe wyzwanie. Mianowicie wytrwać z uniesionymi rękami przez pół godziny. Tak to już jest, że prosząc o wybaczenie musisz odpokutować.
Po dziękczynieniu ludzie rozeszli się, by zająć się swoimi zwykłymi sprawami.
Weronika potrząsała rękami, jakby próbowała zrzucić z siebie pająki. Narzekała przy tym, że jeszcze chwila, a przez brak krążenia trzeba by było amputować jej dłonie.
- Skoro modły już zakończone możemy dobrać więcej wody. - Wiktor rozglądał się za jakimś targiem, bazarem, straganem, ale nic takiego nie znalazł.
- Gdzie tu można pohandlować? - spytała Juwenalis jakiegoś przechodnia. Przechodzeń spojrzał na nią jak na wariatkę i uciekł.
- To co? - rzucił Lederg. - Pozwiedzamy?
Wszyscy czuli, że nie jest to dobry pomysł. Za to z drugiej strony zaczęło im się wydawać, że się zgubili. Wielki budynek świątyni był widoczny z każdego miejsca, ale kiedy próbowali do niego dotrzeć za każdym razem natykali się na ślepe zaułki.
- Zaczynam mieć tego dość - powiedziała trzeci raz w ciągu minuty Gaudencja.
- Ja już od dawna mam tego dość - odpowiedziało zgodnym chórem ośmioro głosów.
Zaczęli się rozglądać. Stali w kolejnej uliczce. Za sobą mieli mur, po bokach kamienne ściany, a przed sobą wyjście. Nie zauważyli nikogo.
Nagle z ciemnej plamy przy murze wyszła dziewczyna, z góry zeskoczyła druga, a z ziemi wyskoczył chłopak.
Wędrowcy patrzyli na to oniemiali.
- Nie jesteście stąd - stwierdziła dziewczyna, która wyszła z cienia. Była niezwykle smukła i poruszała się z gracją. Miała gęste brązowe włosy i bladą karnację, jak na tutejsze standardy była zdecydowanie za jasna. I, jak zauważył Wiktor, miała oczy jak Elizabeth Taylor.
- Zabierzemy ich do nas? - zapytał chłopak. On miał przeciętny wygląd, czarne włosy, brązowe oczy.
- Jasne, dobrze, że znaleźliśmy ich pierwsi. - Najwyraźniej blada dziewczyna dowodziła.
- Ej, moment! O co chodzi? - zawołał Ledreg.
- Ciszej - poradziła mu przywódczyni. - Inaczej nas znajdą.
- Właźcie - powiedział chłopak i zapadł się pod ziemię.
Weronika ostrożnie podeszła do miejsca, w którym zniknął. Znalazła tam dziurę. Ciemną i wyglądającą na bezdenną.
Pomedytowała nad nią chwilę, wzięła głęboki oddech i skoczyła.
To była pochylnia. Zjeżdżalnia o małym kącie nachylenia, by można było wejść na nią bez większego wysiłku, wystarczającym jednak, żeby zjechać.
Jazdę zakończyła w chłodnym - co za ulga - mrocznym korytarzu. Ściany były wykonane z piaskowca, a co jakieś pół metra tkwiły w nich uchwyty na pochodnie. Co nie znaczy, że pochodnie znajdowały się w tych uchwytach. Właściwie Weronika widziała tylko dwie, i obie trzymał nieznany jej z imienia, i innych aspektów także, chłopak.
Kiedy już wszyscy trafili na dół, a nie było to zbyt skomplikowane, ruszyli korytarzem. Na czele szedł ten chłopak, zaś pochód zamykały te dziewczyny, jak ich zaczął w myślach nazywać środek kolumny. Wkrótce przekonali się, że są w podziemnym labiryncie. Wszystkie korytarze zdawały się identyczne, a ciemność tylko pogłębiała to wrażenie.
Po kilku miesiącach, chociaż naprawdę minął tylko kwadrans, dotarli do większej sali. Była akurat na tyle duża, że mogli stanąć koło siebie i jeszcze mieli trochę luzu.
Milcząca dziewczyna podeszła do ściany i po chwili z sufitu zsunęła się drabina.
Na górze panował taki sam półmrok jak niżej, ale czuli, że ta sala jest dużo większa.
- Myślę, że nadszedł czas na wyjaśnienia. - W tych ciemnościach zabrzmiało to głośniej niż powinno.
_____________________________________________________________
Wszystkim singlom, singielkom i sparowanym miło spędzonych walentynek życzę ja :*
- Mniej więcej - potwierdził Andrzej. - A jak ukąsi, to jakbyś już umarł - dodał grobowo.
Wiktor nic nie powiedział, bo ze strachu stracił głos.
Troje mieszkańców tej planety było już daleko. Byli zdania, że od czegoś co atakuje szybko i pluje jadem, kiedy czuje się zagrożone, należy odejść jak najszybciej, żeby temu nie zagrażać.
Czwórka Ziemian też na to wpadła, ale trochę później.
Jakby ćwiczyli to od urodzenia, Emilia i Andrzej wdrapali się na skałę za sobą. Równocześnie Weronika obrała najkrótszą drogę do bezpieczeństwa, obiegając skałę. Szczęśliwie dla niej się złożyło, że stała przy krawędzi. W ostatniej chwili Andrzej i Emilia wciągnęli na górę Wiktora, na którego od początku kobra miała oko. W momencie, kiedy stopy chłopaka oderwały się od ziemi, wąż zaatakował. Spóźnił się o dwie sekundy.
- Było gorąco - powiedział Andrzej, kiedy oddalali się w wielkim pośpiechu od "tej przeklętej skały".
- Jedyne miejsce z gęstszą trawą i akurat tam musieliśmy się rozkładać.
- Chcieliśmy przy skale, a nie na trawie - Wiktor zwrócił siostrze uwagę.
Obozowisko rozbili dużo dalej, uprzednio dokładnie sprawdzając, czy nie zajmują komuś miejsca.
Następnego ranka zaraz po obudzeniu i stwierdzeniu, że nie są martwi humor nieco im się poprawił. Poprawił się jeszcze bardziej po zjedzeniu śniadania.
- Dobra - powiedział Andrzej. - Według mapy tam jest jakaś polis. Po niej długo nie ma niczego. Proponuję iść tam i spróbować zaopatrzyć się lepiej niż jesteśmy teraz.
Zgodzili się i nie była to dobra decyzja.
Należy wspomnieć, że na Imasekai nie ma bogów, kilku ani nawet jednego, za to wierzy się w los, szczęście, nadzieję i tym podobne.
W moment po wkroczeniu na teren polis, chociaż również przed wkroczeniem można było dostrzec subtelne wskazówki, dla całej siódemki stało się jasne, że coś jest nie w porządku. Po pierwsze przy bramie, a raczej przez całe ogrodzenie, ktoś wypisał zasady, które można było nazwać tylko przykazaniami. Po drugie zaraz po przekroczeniu bramy w oczy rzucił im się wielki budynek, stojący w samym centrum, który ewidentnie był świątynią. Jeszcze jednym mogącym pomóc faktem było to, że trafili na czas modlitwy. Ludzie na ulicach trzymali się za ręce i jednym głosem prosili o wybaczenie. Oczywiście mogło to być przedstawienie albo masowa egzekucja, coś jednak podpowiadało im, że to nie to.
Trochę pożałowali, że zgodzili się zostawić wierzchowce i broń przy bramie, ale kiedy mili i bardzo groźnie wyglądający strażnicy proszą, lepiej wykonać polecenie. Pożałowali jeszcze bardziej, kiedy wrócili do bramy, która okazała się zamknięta na głucho, a ich środki transportu zniknęły. Ktoś przykleił tam karteczkę, informującą o tym, że strażnicy odeszli ze stanowisk, by oczyścić ducha i wrócą za godzinę.
- Super - powiedziała Weronika. - Jeszcze przez co najmniej godzinę będziemy sterczeć tu jak te kołki.
- Wiecie co? Lepiej wtopmy się w tłum - zaproponowała Gaudencja. - Złapcie się za ręce - dodała, kiedy nic nie zrobili.
- Po co? - zapytał Wiktor, próbując wyrwać rękę z uścisku dziewczyny.
- Wiktor! - syknęła Juwenalis. - Jeśli przez ciebie trafimy za kratki, nie daruję. Zacznij. Się. Modlić!
Mężczyzna, bardzo podobny z wyglądu do strażników, szedł w ich stronę i wyraźnie było widać, że jego zadanie polega na zapewnieniu modlącym się odpowiednich warunków. Jeśli ktoś się nie modli znaczy, że czegoś mu brak, na przykład kilku siniaków. Na szczęście w połowie drogi się rozmyślił. Choć mogło mieć to coś wspólnego z tym, że Wiktor zaczął się zachowywać jak dowolna siła wyższa nakazała, było bardziej prawdopodobne, że zauważył dwójkę chłopaków, którzy przebiegli mu drogę i uznał ich za pilniejszy przypadek.
Kiedy chwilę później wrócił i nie zobaczył tych bezbożnych dzieciaków, uznał, że powinien na chwilę siąść w cieniu i poczekać, aż przestaną przywidywać mu się niewierni. Zwłaszcza po tym, jak ci dwaj biegający chuligani w jego oczach rozwiali się w piasek.
Tymczasem siedmioro podróżników było w samym środku tłumu. Dołączyli się do pewnej kobiety i teraz czekało ich najcięższe wyzwanie. Mianowicie wytrwać z uniesionymi rękami przez pół godziny. Tak to już jest, że prosząc o wybaczenie musisz odpokutować.
Po dziękczynieniu ludzie rozeszli się, by zająć się swoimi zwykłymi sprawami.
Weronika potrząsała rękami, jakby próbowała zrzucić z siebie pająki. Narzekała przy tym, że jeszcze chwila, a przez brak krążenia trzeba by było amputować jej dłonie.
- Skoro modły już zakończone możemy dobrać więcej wody. - Wiktor rozglądał się za jakimś targiem, bazarem, straganem, ale nic takiego nie znalazł.
- Gdzie tu można pohandlować? - spytała Juwenalis jakiegoś przechodnia. Przechodzeń spojrzał na nią jak na wariatkę i uciekł.
- To co? - rzucił Lederg. - Pozwiedzamy?
Wszyscy czuli, że nie jest to dobry pomysł. Za to z drugiej strony zaczęło im się wydawać, że się zgubili. Wielki budynek świątyni był widoczny z każdego miejsca, ale kiedy próbowali do niego dotrzeć za każdym razem natykali się na ślepe zaułki.
- Zaczynam mieć tego dość - powiedziała trzeci raz w ciągu minuty Gaudencja.
- Ja już od dawna mam tego dość - odpowiedziało zgodnym chórem ośmioro głosów.
Zaczęli się rozglądać. Stali w kolejnej uliczce. Za sobą mieli mur, po bokach kamienne ściany, a przed sobą wyjście. Nie zauważyli nikogo.
Nagle z ciemnej plamy przy murze wyszła dziewczyna, z góry zeskoczyła druga, a z ziemi wyskoczył chłopak.
Wędrowcy patrzyli na to oniemiali.
- Nie jesteście stąd - stwierdziła dziewczyna, która wyszła z cienia. Była niezwykle smukła i poruszała się z gracją. Miała gęste brązowe włosy i bladą karnację, jak na tutejsze standardy była zdecydowanie za jasna. I, jak zauważył Wiktor, miała oczy jak Elizabeth Taylor.
- Zabierzemy ich do nas? - zapytał chłopak. On miał przeciętny wygląd, czarne włosy, brązowe oczy.
- Jasne, dobrze, że znaleźliśmy ich pierwsi. - Najwyraźniej blada dziewczyna dowodziła.
- Ej, moment! O co chodzi? - zawołał Ledreg.
- Ciszej - poradziła mu przywódczyni. - Inaczej nas znajdą.
- Właźcie - powiedział chłopak i zapadł się pod ziemię.
Weronika ostrożnie podeszła do miejsca, w którym zniknął. Znalazła tam dziurę. Ciemną i wyglądającą na bezdenną.
Pomedytowała nad nią chwilę, wzięła głęboki oddech i skoczyła.
To była pochylnia. Zjeżdżalnia o małym kącie nachylenia, by można było wejść na nią bez większego wysiłku, wystarczającym jednak, żeby zjechać.
Jazdę zakończyła w chłodnym - co za ulga - mrocznym korytarzu. Ściany były wykonane z piaskowca, a co jakieś pół metra tkwiły w nich uchwyty na pochodnie. Co nie znaczy, że pochodnie znajdowały się w tych uchwytach. Właściwie Weronika widziała tylko dwie, i obie trzymał nieznany jej z imienia, i innych aspektów także, chłopak.
Kiedy już wszyscy trafili na dół, a nie było to zbyt skomplikowane, ruszyli korytarzem. Na czele szedł ten chłopak, zaś pochód zamykały te dziewczyny, jak ich zaczął w myślach nazywać środek kolumny. Wkrótce przekonali się, że są w podziemnym labiryncie. Wszystkie korytarze zdawały się identyczne, a ciemność tylko pogłębiała to wrażenie.
Po kilku miesiącach, chociaż naprawdę minął tylko kwadrans, dotarli do większej sali. Była akurat na tyle duża, że mogli stanąć koło siebie i jeszcze mieli trochę luzu.
Milcząca dziewczyna podeszła do ściany i po chwili z sufitu zsunęła się drabina.
Na górze panował taki sam półmrok jak niżej, ale czuli, że ta sala jest dużo większa.
- Myślę, że nadszedł czas na wyjaśnienia. - W tych ciemnościach zabrzmiało to głośniej niż powinno.
_____________________________________________________________
Wszystkim singlom, singielkom i sparowanym miło spędzonych walentynek życzę ja :*