ROZDZIAŁ 11
Śledzeni
Deszcz szumiał w liściach i
delikatnie stukał o dach, gdy siodłali skrzydlate konie. Czwórka przyjaciół
przezornie zabrała ze sobą kurtki przeciwdeszczowe i zapasowe ubrania.
Niestety, bardzo się teraz wyróżniali. Póki lecieli sami, oddzieleni od
ludzkich oczu mgłą i deszczem, nie było powodu do zmartwień, ale w planach
mieli odwiedzić miasto, a nawet kilka. Pozostawała im nadzieja, że deszcz
ustąpi.
Kiedy osiodłali wierzchowce
i ubrali się stosownie do pogody, odwrócili się do Juwenalis. Ta, nie była już
przewiązana w pasie materiałem, za to miała na sobie ciemnozieloną pelerynę, w
prawdzie z kapturem, ale za to bez rękawów. Blondynce zdawało się to jednak nie
przeszkadzać.
Polecieli w zimny świt. Wkrótce byli już całkiem przemoknięci i
zziębnięci, mimo stosownych strojów. Drogę przemierzali w milczeniu, ziewając
od czasu do czasu.
Po około trzech godzinach
wylądowali. Z nieba wciąż spadały krople i nic nie wskazywało na to, by pogoda
miała się poprawić. Usiedli pod rozłożystym dębem, który osłaniał ich trochę
przed deszczem swoim gęstym listowiem. Zjedli obfite śniadanie, zostawiając
sobie ledwie trochę zapasów. Konie również się posiliły i wszyscy, już w
lepszych humorach, pogalopowali do polis, o wdzięcznej nazwie Riviéres Gard.
Musieli ściągnąć i tak już
przemoczoną odzież, która jednak chroniła przed lodowatym wiatrem. Teraz
trzęsąc się z zimna, szukali jakiegoś miejsca, gdzie mogliby znaleźć coś do
ubrania.
- Już wiem - zawoła po pół
godzinie Juwenalis. - Zupełnie zapomniałam. Przecież tu mieszka moja kuzynka.
Ona jest tkaczką i krawcową.
Przyjaciele, szczękając
zębami, rzucili jej niezbyt miłe spojrzenie. Poszli do kuzynki Juwenalis.
Kuzynka okazała się
trzydziestodwuletnią, złotowłosą i miłą kobietą z trójką dzieci, grzecznie
bawiących się w pokoju.
- Cześć! - wykrzyknęła
radośnie, kiedy otworzyła drzwi. - Dawno cię nie widziałam. Co u cioci?
Wchodźcie, nie stójcie na deszczu.
- Chcecie pewnie coś do
picia? - zapytała prowadząc ich do pokoju, a oni potwierdzili.
Usiedli przy stole, a pani
domu przyniosła tacę z herbatą i ciastem.
- Co was tu sprowadza?
- Spełniamy prośbę
przyjaciela - powiedziała wymijająco Juwenalis. - Musimy iść dalej, ale,
niestety, pogoda się popsuła. Byliśmy w okolicy, więc pomyślałam, że cię
odwiedzę.
- To miłe z twojej strony,
ale mogłabyś przedstawić swoich przyjaciół.
- Oczywiście. To są Wiktor,
Weronika, Andrzej i Emilia, a to jest Marta.
Dalej konwersacja potoczyła
się sama.
Z mieszkania wyszli bogatsi
o nowe ubrania i łakocie. W czasie pogawędki pogoda uległa jakiej takiej
poprawie. Już nie padło, jednak wciąż było pochmurno, a wiatr dął ze zdwojoną
siłą.
Wyjechali poza mury miasta i
wznieśli się w powietrze. Po paru minutach stało się jasne, że lecąc dłużej
narażeni są na zwianie z grzbietów wierzchowców. Koniom też trudno się
poruszało.
W dalszą drogę pogalopowali
rozmokniętym traktem. Błoto nieprzyjemnie cmokało i rozpryskiwało się wokół,
gdy kopyta równomiernie uderzały w grunt.
Po jakimś czasie galop przeszedł w kłus, kłus w stęp i w końcu zatrzymali się
całkowicie, pilnie nasłuchując. Wydawało im się, że ktoś ich śledzi. Obmyślili
sprytny podstęp i ruszyli z kopyta.
* * *
Parę godzin po gronie
przyjaciół Lederg, Radzim i Gaudencja trafili, nie dość, że do tej samej
gospody, to jeszcze na to samo piętro. Żadne z nich nie zdawało sobie z tego
sprawy, dopóki Lederg nie został wyrwany z niespokojnego snu czyimś krzykiem.
Delikatnie uchylił drzwi i ujrzał Aulusa i Emilię. Coś gorączkowo szeptali. Nie
wiedział o czym tak debatują. Rozróżniał tylko co poniektóre słowa, nie mniej jednak,
jego zaciekawienie wzrastało z chwili na chwilę.
Aulus z szedł na dół, a
Emilia cofnęła się do pokoju i on, Lederg, również wrócił do środka. Ze swoich
posłań wpatrywało się w niego z zaciekawieniem rodzeństwo. Pokrótce opowiedział
im czego był świadkiem i razem doszli do wniosku, że szykuje się jakaś draka.
Równocześnie z sąsiedniego pomieszczenia doszedł ich, najpierw huk, jakby coś
ciężkiego spadło na podłogę, a potem ludzkie głosy.
Podkradli się pod sąsiednie
drzwi i bezwstydnie podsłuchiwali. Usłyszeli interesujące rzeczy. Wrócili do
pokoju w ostatniej chwili.
Kiedy piątka przyjaciół
rozmawiała z Aulusem oni stali na schodach. Po odejściu grupy, wykorzystali
pierwszą nadarzającą się okazję, by przekraść się obok Dziadka i podążyli śladem
podróżników.
- Kim oni są? - zapytała
Gaudencja, obserwując zza krzaków, posilającą się grupkę pod dębem.
- Znajomymi Aulusa - odparł
Radzim, jakby to wszystko wyjaśniało. - Wiesz, że on ma dziwne znajomości.
- Ale spójrz, na ich
ubrania. Tkaninę, krój.
- Dobra, przyznaję, to jest
dziwne.
- Cicho! - syknął Lederg, a Gaudencja niechętnie wyciągnęła głowę z krzaków.
- Ci to mają dobrze - jęknął
Radzim. - Osłonięci przed deszczem, z jedzeniem.
- Nie marudź.
- Kryć się! - zarządził Lederg, widząc, że tamta czwórka szykuje się do drogi.
W Riviéres Gard stracili z
oczu śledzonych, lecz znając cel podróży ustawili się w dogodnym miejscu.
- Jedzenie! - powiedział ze
łzami w oczach Radzim, gdy dostał swoją porcję.
Siedzieli w karczmie przy
wyjeździe z miasta i czekali na przejazd wędrowców. W tym czasie mogli wreszcie
zaspokoić głód.
- Są! - wykrzyknęła
Gaudencja. Zerwali się z miejsc i w wichurze dalej prowadzili pościg. Trzymali
się na bezpieczną odległość, ale od czasu do czasu czynili wypady, by
sprawdzić, czy obiekty nie zniknęły z trasy, czyli, mówiąc prościej, odlecieli.
Po jakimś czasie tropieni
zaczęli zwalniać, aż w końcu całkiem się zatrzymali. Po chwili znów ruszyli, ze
zdwojoną szybkością. Lederg, Radzim i Gaudencja pognali za nimi.
Minęli ostry zakręt i trochę
zwolni. Nagle, jeźdźcy zawróci w ich stronę, a za nimi wylądowały dwa
petrippusy.
- Co wy tu robicie? - zapytała groźnie Juwenalis.